<< Rozdział XXIV
Labsam ziało pustkami. Nikogo nie zdziwiła materializująca się w centrum małego miasteczka cukiernia. Dopiero świtało, a poza kilkoma kotami niecierpliwie czekającymi na powrót rybaków z dostawą świeżych ryb, nie było widać nikogo.
Ktoś zapukał do drzwi. Szybko zamknęłam okno i zapięłam ostatnie guziki koszuli.
Pukanie stało się bardziej natrętne.
- Już idę! – krzyknęłam siłując się z ostatnią haftką. Kiedy otworzyłam drzwi (tak, od przygody z pewnym nekrokotem stałam się ostrożniejsza pod tym względem), ujrzałam przedziwny widok.
Przede mną stał Nox.
Prawie Nox. Nadal miał kocie uszy, uroczo wystające z potarganych kruczoczarnych kudłów, długie, białe wąsy i ogon. W pewnych miejscach, takich jak przedramiona, łokcie, kark czy żuchwa - a demony nie mogą się poszczycić zarostem większym, niż wyglądający na tygodniowy - można było zauważyć jeszcze kilkucentymetrowe, czarne kocie futro. Widok przedstawiciela jego rasy, do tego stopnia zarośniętego, nawet jeśli skoconego, był… niesamowity. Przynajmniej nekruś nie poruszał się już na czterech łapach. Ale to nie ze względu na jego wygląd wybuchłam niekontrolowanym śmiechem. Facet miał taką minę, jak gdyby bardzo starał się nie myśleć o tym, że tymczasowo wyglądał jak bardzo pechowy kotołak. Gdyby kotołaki istniały, ma się rozumieć.
Po dwóch dniach spędzonych w cukierni cioci Mii i skrzętnym ukrywaniu, że jest kotem, bo z niewiadomych powodów postanowił jej nie mówić o swojej prawdziwej tożsamości, przytył na tyle, że chociaż w swojej demonicznej postaci nadal był bardzo szczupły, teraz przynajmniej wyglądał choć odrobinę bardziej jak w momencie, gdy się spotkaliśmy po raz pierwszy.
Cioteczka Mia nie oszczędziła mu słodyczy, dochodząc do wniosku, że koty je uwielbiają. Ja sama z tego powodu nie oponowałam, bo przynajmniej mi się upiekło. W zamian za to musiałam znosić jego pełne przerażenia i udręki spojrzenia, i bardzo wkurzone myśli. W tej chwili był lekko zielonkawy na twarzy, co by znaczyło, że cioteczka znowu wpakowała w niego kolejną porcję ciastek.
Zresztą o wilku mowa.
- Kochanieńka, nie mówiłaś mi, że twój kotek nie jest kotem! – zawołała ciocia z wyrzutem, przeciskając się obok cierpiącego nekromanty. Wpadła do mojego pokoju i malowniczo machając rękami, dodała – a ja go karmiłam tylko marcepanem, bo koty na ogół karmelu nie lubią!
Nox pozieleniał na twarzy jeszcze bardziej i chyba nie do końca świadomie złapał się za brzuch.
- Tak czy inaczej, porozmawialiśmy już sobie z twoim narzeczonym i okazuje się, że twoim wybrankiem jest nekromanta! – dodała ciocia z nachmurzoną miną.
- Mówiłem już pani, że nie jesteśmy zaręczeni i nie mamy tego w planach – wybełkotał nekruś, ale najwyraźniej próba zabrania głosu wyczerpała go zupełnie, bo padł na kolana i zasłonił usta dłonią, sapiąc ciężko. Drugą ręką wspierał się o futrynę drzwi i chyba tylko to powstrzymywało go od rozpłaszczenia się na podłodze. W pierwszej chwili myślałam, że znowu dostał krwawego ataku, od których – o dziwo – w kociej formie był wolny, ale to tylko jego samopoczucie znowu spadło. Jak to dobrze, że cioteczka znalazła sobie inną ofiarę…
- Ciociu – zaczęłam – on tylko dla mnie pracuje.
Z jakiegoś powodu te słowa z trudem przeszły mi przez gardło.
- Co znaczy, że pracuje? – spytała Mia ze złością – To nekromanta!
- Wiem, ale… On pomaga mi odnaleźć tego, kto zabił moją siostrę – wypaliłam. Doszłam do wniosku, że o ile to nie będzie konieczne, nie powinnam mówić cioci prawdy. Nawet ona należała do rodu Arcan, co oznaczało, że trudno jej było zaakceptować moją odmienność – to musi być nekromanta, bo tylko oni orientują się w sektach a tamten potwór też musiał do jakiejś należeć.
Ciocia burknęła coś pod nosem, ale po chwili się rozpogodziła i powiedziała;
- Cóż… Skoro twój kotek może już mówić, to pewnie chcielibyście sobie porozmawiać. Pójdę, przygotuję śniadanie, przyjdźcie do kuchni za jakieś pół godziny.
Ciocia Mia wyszła i znikła za rogiem. Ledwie Nox upewnił się, że już jej nie ma, praktycznie wczołgał się do mojego pokoju i z bardzo zieloną twarzą oparł się o ścianę. Na oślep namacał drzwi i pijackim ruchem je zatrzasnął.
- Wyglądasz, jakbyś miał wyzionąć ducha, kiciu – zauważyłam z ironią.
Jego źrenice, nadal trochę cieńsze niż u Demona, zwęziły się zupełnie, zmieniając w dwie pionowe szparki.
- Nie waż się nikomu wspominać… Mmmm… - nie dał rady dokończyć, bo znowu go zemdliło.
W końcu zrobiło mi się go żal. Sięgnęłam do stojącej przy łóżku szafki nocnej i wyciągnęłam z niej małą flaszkę kropli żołądkowych. Znalazłam je wczoraj w szafce cioci i po cichu je podprowadziłam, mając słuszne przeczucia, że mogą się przydać. Usiadłam obok nekromanty i łaskawie podałam mu buteleczkę z gorzkim płynem.
- Masz, jeden malutki łyczek powinien wystarczyć – mruknęłam.
Nox złapał ją, jak gdyby była jakimś nieocenionym skarbem. Nawet nie zapytał, co to.
Tonący brzytwy się chwyta…
- Hej! Kocie! POWIEDZIAŁAM JEDEN MALUTKI ŁYCZEK! – wrzasnęłam, bo nekromanta wychylił duszkiem całą zawartość buteleczki. Wykrzywiło mu mordę, aż miło, ale tylko odetchnął z ulgą, odsłaniając ciągle jeszcze zwierzęce zęby.
- Uratowałaś mi co najmniej żołądek – mruknął po chwili. Oddał mi zupełnie opróżnioną flaszkę.
- Za to TY pozbawiłeś mnie zapasów na śniadanie – burknęłam, a potem uśmiechnęłam się złośliwie – a czego mam nikomu nie wspominać? Że wyglądasz tak uroczo, że aż ochota bierze, by cię przytulić?
- Dokładnie tego – warknął.
- Asperowi na pewno się to spodoba. A ta TWOJA Catherine pęknie ze śmiechu!
- Ona nie jest moja! – wkurzył się nekromanta. Czyżby wreszcie zrozumiał moje aluzje? – Jesteśmy tylko przyjaciółmi!
- Jasne – prychnęłam.
- No tak! Zresztą ona od bitych pięciu lat jest zaręczona, a nie wyszła za mąż jeszcze tylko dlatego, że ciągle odpracowuje dług adepta.
- Ma się rozumieć, zaręczona z tobą?
- Verbs, o czym ty mówisz? Ona jest dla mnie jak siostra, po tylu latach nawet bardziej, niż Claire czy Hefren!
Z jakiegoś dziwnego powodu poczułam się weselej, ale się zjeżyłam i wypaliłam z irytacją;
- Nie nazywaj mnie tak.
- To ty nie nazywaj mnie nekromantą.
- A jak? nekrusiem?
- A po imieniu nie łaska?
Prychnęłam.
- Po śniadaniu trenujemy. Dopóty, dopóki tego nie odszczekasz.
- Zgoda.
Omal nie uścisnęliśmy sobie dłoni.
Ciocia Mia z niezrozumiałych powodów nie była w stanie się zasłodzić. Zapewne na śniadanie, po raz trzeci, były płatki na mleku. Nie narzekałabym, gdyby mleko nie zostało dosłodzone miodem, a płatków cioteczka nie prażyła wcześniej w karmelu. nekromanta, który jako kot również był nimi karmiony, doszedł do wniosku, że chyba podziękuje. Konkretnie, uciekł przez okno, gdy ciocia zawołała nas na śniadanie.
Pewnie poszłabym jego śladem, gdybym zdążyła. Niestety, w momencie, gdy już opierałam ręce na parapecie, drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadła cioteczka.
- A gdzież się podział twój kociak? – spytała z zawiedzioną miną.
- On… Eee… - powinnam go kryć, czy pogrążyć? Ponieważ jednak ghul uciekł, a ja zostałam w potrzasku, doszłam do wniosku, że nie będę miła – wyskoczył przez okno. Nie wiem, gdzie poszedł.
- Ale śniadanie… - ciocia zrobiła smutną minę.
- Zdaje się, że doszedł do wniosku, że nie jest głodny.
- Bzdura! Śniadanie trzeba jeść, nawet, jeśli się nie jest głodnym! Niech no tu tylko wróci, już ja mu wybiję z głowy takie ucieczki!
„Dobrze mu tak”, pomyślałam, a potem smętnie powlokłam się za ciocią do kuchni. A tam…
- Ciociu, skąd to wszystko masz? – spytałam oszołomiona. Porządny chleb, szynka, warzywa… Zero słodyczy, no poza miseczką ciasteczek na środku stołu. Ostatnie dwa obiady i kolacje też były „na słodko”, z owocami, lecz niewielką ilością warzyw i bez mięsa. A tu nagle normalne śniadanie… Niech nekruś żałuje ucieczki!
- No przecież bez nutki goryczy nie ma słodyczy, czyż nie? Doszłam do wniosku, że na pożegnanie dam wam się nieco odzwyczaić, co by prowiant na drogę był słodszy.
Aż bałam się zapytać, w co ciocia postanowiła nas wyposażyć. Siadłyśmy przy stole. Nałożyłam sobie kopiastą łyżkę sałatki, kilka porządnych kawałków szynki i z przyjemnością wgryzłam się w żytni chleb. Przez chwilę jadłyśmy w ciszy, aż w końcu ciocia zmierzyła mnie bardzo skonsternowanym wzrokiem i powiedziała;
- Jeśli go kochasz, to nie musisz udawać.
Zakrztusiłam się akurat przełykanym sokiem.
- Ciociu, czemu twierdzisz…
- Wystarczy spojrzeć, jak na niego patrzysz. I jak on patrzy na ciebie – odparła – zresztą porozmawiałam sobie z nim, zanim przyszliśmy do ciebie i wierz mi, brzmiał, jak bardzo młody mężczyzna, który nie jest jeszcze świadom swoich uczuć do wybranki serca.
Słucham?
- Ciociu…
- Zapomniałaś, że jestem zawodową swatką? Umiem poznać, kiedy dwóch Wiodących coś do siebie czuje.
- On tylko…
- Dla ciebie pracuje, tak, wiem. Nie bój się, nie będę was swatać, bo twoja matka by mnie zabiła, gdybym próbowała połączyć ród Arcan z Domem Vermillion, ba, z nekromantą! Ale dobrze ci radzę, zastanów się nad uczuciami do niego, bo ten chłopiec jest zbyt zagubiony, by zrozumieć, że poza tobą świat jest szary i gorzki, ale ty jesteś mądrą dziewczynką.
- Ale ciociu…
Zrobiło mi się słabo. Ja po prostu zaczęłam go akceptować… I trochę lubić… Ale kochać? Demona? Nekromantę? Ucznia Aspera, który zabił moją siostrę? Noxa, który zrobił sobie z niej nieumarłą? Całkiem przystojnego (jeśli nie liczyć jego postępującej anoreksji), sarkastycznego, wiecznie nieszczęśliwego faceta, który padał trupem po trzech porządnych kuflach i robił się zielony na twarzy, gdy choć wspominało się o słodyczach? Niech to ghule wezmą, tak! Zazdrosna o Catherine? Oczywiście! Ech…
Ciocia uśmiechnęła się konspiracyjnie;
- Spokojnie, nic mu nie powiedziałam. W końcu to ty jesteś moją rodziną, nie on. W każdym bądź razie, jeszcze. Szepnę mu co prawda słówko na do widzenia…
- Ciociu!
- No przecież nie powiem mu nic bezpośrednio! – oburzyła się moim brakiem zaufania.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
- No, nie narzekaj, jedz.
Gdyby nie dwudniowa dieta oparta wyłącznie na słodyczach, straciłabym apetyt. Ale przemordowałam się na naleśnikach, dżemach i cukierkach, więc chętnie skończyłam śniadanie. Ciekawe, kiedy nekruś wróci. Minęło już z pół godziny, odkąd wyskoczył przez okno, a w okolicy nie było nic niezwykłego. No, piękne iglaste lasy poprzeplatane łąkami i wąwozy, owszem, ale Nox już wczoraj poszedł na bardzo długi spacer – na który wybrałam się razem z nim – więc dzisiaj powinien wrócić szybciej.
Znowu o nim myślałam.
Pokręciłam głową z irytacją, wstałam i wróciłam do pokoju. Złapałam katanę i ruszyłam do bocznego wyjścia.
- Bennie, a gdzież ty idziesz? – spytała Mia ze zmartwioną miną.
- Poćwiczyć, ciociu.
- Poczekaj chwilkę, chcę ci coś pokazać!
Niechętnie wróciłam za nią do kuchni. Cioteczka podeszła do kredensu, otworzyła jedną z niższych szafek i zaczęła w niej grzebać. Co chwila na podłodze lądowały kolejne zwoje i metalowe buteleczki. Mimowolnie zaczęłam się zastanawiać, jak ciocia mogła się nie zgubić w takim bałaganie. W końcu krzyknęła z triumfem i wyłoniła się z czeluści kredensu. W garści trzymała sfatygowany, stary zwój. Zapewne kolejny przepis.
- Trzymaj – poleciła – przyda wam się.
- Co to jest, ciociu?
- Przepis – odparła – a cóżby innego?
Z trudem powstrzymałam westchnięcie, rozwinęłam zwój i zaczęłam czytać. Otworzyłam oczy szeroko ze zdumienia.
- Ciociu, skąd to masz?!
- A nie wiem. Znalazłam kiedyś przez przypadek i teraz sobie o tym przypomniałam.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. W ręce trzymałam może nie tyle przepis, co zwój zaklęć. Opisano w nim dokładnie, jak przetransformować niejadalne rzeczy takie, jak drewno, w, chociażby, kawałek soczystego pieczystego.
- Nie korzystałam z niego, bo nie uznaję magii w gotowaniu – prychnęła ciocia – o wiele ciekawiej jest, gdy wszystko robisz własnymi rękami. No i nie ma tu żadnego przepisu na słodycze. Ale kiedy moje zapasy wam się skończą, ten zwój może wam się przydać.
Ciocia zmarszczyła brwi i dodała;
- Mam tylko nadzieję, że kiedy zostaną zjedzone, efekty tych zaklęć nie powrócą do pierwotnej formy. Nie chciałabym cię zobaczyć z kawałkiem kłody w brzuchu.
No, ja też bym nie chciała.
- Dziękuję, ciociu – powiedziałam. W odpowiedzi cioteczka rozłożyła ramiona. Z westchnięciem ją przytuliłam. Odniosłam zwój do sypialni i w końcu wyszłam na podwórze. W nieruchomość (a w zasadzie ruchomość) cioci wchodził nie tylko młyn i cukiernia, ale i całkiem niczego sobie sad, w którym grusze, jabłonie, śliwy i wiśnie rosły od siebie na tyle daleko, że spokojnie można było potrenować władanie mieczem. Ledwie ustawiłam się w pozycji wyjściowej, dołączył do mnie Kuro. To znaczy wspiął się na najbliższe drzewo i wpatrzył się we mnie z zainteresowaniem.
Zrobiłam zamach, drugi, trzeci… Pchnięcie, finta, sztych, cios znad głowy, blokada. Zdążyłam powtórzyć pierwszą kombinację zaledwie dwa razy, gdy nagle powietrze i ziemia zadrżały. Zachwiałam się na nogach, zaskoczona. Spojrzałam na Kuro pytająco, ale Chowaniec wyglądał na równie zdumionego, co ja. Wstrząs omal nie strącił go z gałęzi. Labsam chyba nie leży w pobliżu wulkanu?
Odwróciłam się do chatki, dochodząc do wniosku, że to chyba nie jest najlepszy czas na trening, gdy ziemia na powrót się zatrzęsła. Zaklęłam pod nosem.
- Co, do…
Nagle bariery mojego umysłu zaatakowała potężna macka cudzej świadomości. Instynktownie wzmogłam obronę, ale ten ktoś nie był zainteresowany mną, a kimś innym. Przynajmniej to nie był Asper. Odetchnęłam z ulgą. Najwyraźniej gdzieś w pobliżu zaczął się pojedynek magów, ale nie dotyczył mnie. I wtedy poczułam rozprzestrzeniającą się, skumulowaną energię magiczną. Odczułam niepokojące tąpnięcie pod nogami. Ziemia drżała od tego pojedynku. Nagle uświadomiłam sobie, że ptaki, koty, myszy i wszystkie inne zwierzęta zaczęły uciekać, byle dalej od lasu po mojej lewej. I wtedy w końcu dotarła do mnie natura tej energii.
W pobliżu walczyła para nekromantów. Zwierzęta nie bez powodu obawiają się magii Śmierci. Jeśli Nox był w to zamieszany, to w swoim obecnym stanie może sobie nie poradzić. Nie wiedzieliśmy, na ile przemiana w kota mu pomogła, a na ile zaszkodziła.
Tchnięta jak najgorszymi przeczuciami, rzuciłam ostrzegawcze spojrzenie Kuro, kazałam mu się schować w cukierni i pobiegłam w stronę lasu. Nie zamierzałam pozwolić, by mojemu Chowańcowi stała się krzywda.
Musiałam przeciąć całe Labsam, toteż zauważyłam, że w wiosce doszło do dziwnego podziału. Część mieszkańców chowała się w domach i chatach, zatrzaskując za sobą drzwi i okiennice, ale prawie równie duża grupa ruszyła w stronę lasu. Po chwili byłam otoczona przez wilkołaki, demony i kilka wampirów. Kto normalny szedłby w stronę takiego pałającego morderczą pasją miejsca?!
No, poza mną, ale ja miałam podstawy podejrzewać, że to MÓJ nekromanta tam walczył.
Przyspieszyłam do maksymalnej wampirzej prędkości. Wypadłam na łąkę dzielącą las i wioskę. Ziemia ponownie zadrżała, ale tym razem nie dałam się zaskoczyć. Ledwie się potknęłam i ruszyłam dalej. Trawa była tu twarda i wysoka. Pomimo moich wydajnych mięśni udało jej się mnie spowolnić. W końcu wpadłam między drzewa i pognałam dalej. Z każdym pokonanym metrem natężenie energii rosło. Pokonałam sprintem całą wiorstę, gdy nagle, jakby ktoś go uciął, las się skończył. Przede mną otwierała się ogromna polana. Wyglądała, jak gdyby ktoś ją wypalił. Trawa była uschnięta i sczerniała. Najwyraźniej nie zdołała wytrzymać śmiertelnej aury walczących magów. Dokoła mnie zebrał się już kordon wieśniaków. Wpatrywali się w polanę w milczeniu. Kilku z nich powoli zaczęło się wycofywać, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że jednak wolą na to nie patrzeć. Ale reszta patrzyła na pole jak zaczarowana. Mieli ku temu powody.
Moje najgorsze przeczucia się sprawdziły. Przed nami właśnie szarżowały na siebie dwie armie nieumarłych, emanujące zimną furią i wolą zniszczenia. Na tyłach jednej z nich zauważyłam młodą kobietę, w której rozpoznałam Catherine. Pędziła z szablą w garści i pumą u boku. Jej oczy błyszczały wściekłością. Krzyczała coś w demonicznym, z wyraźnym zawodem w głosie.
Na tyłach drugiej, o dziwo równej rozmiarem armii, biegł Nox z Nero u boku. W rękach trzymał swoje dwa miecze. Na jego twarzy widać było niemą rezygnację, ale też irytację.
Na moich oczach ich wojska zderzyły się ze szczękiem metalu i wściekłym okrzykiem demonicy. Dokoła nich zmaterializowały się duchy, krążące wkoło, jak gdyby nie wiedziały po której stronie się opowiedzieć. Po raz pierwszy widziałam ducha, ale bezbłędnie je rozpoznałam. Skoro mogłam je zobaczyć, nekromanci zapewne nakłaniali je do własnej woli. Ziemia na polanie co chwila rozstępowała się i wychodzili z niej nowi nieumarli; Wiodący, trolle, orkowie, zwierzęta… Ledwie znaleźli się na powierzchni, rzucali się w wir walki. Chciałam natychmiast im przerwać, ale coś mnie powstrzymywało. Coś mnie odpychało.
Syknęłam z frustracją. Magia Śmierci wirowała w powietrzu, nasycając je wrogą aurą. Ale to nie wszystko. Po raz pierwszy byłam gotowa uwierzyć, że nekromancja to coś więcej, niż tylko preparowanie i przyzywanie trupów. Coś na tej polanie nasycało serce lękiem, a jednocześnie powodowało, że aż chciało się… żyć.
Nagle niecały metr przede mną ziemia się otworzyła i wytoczył się z niej ghul. Posklejany z wielu ciał trupożerca nawet na mnie nie spojrzał, tylko potoczył się w dół zbocza. Zaklęłam. Niebo nad nami pokryło się ciemnymi chmurami. Gdzieś po lewej strzelił piorun.
Spojrzałam na swoje dłonie. Nie, to nie była moja moc. Najwyraźniej koncentracja takiej ilości energii zagięła aurę i zburzyła równowagę w promieniu najbliższych paru kilometrów, skoro zdołała zmienić POGODĘ. Jedną z najtrudniejszych do kontrolowania rzeczy. Mimowolnie zastanowiłam się, do czego zdolny był Asper, skoro nawet jego uczeń do spółki z przyjaciółką osiągnął takie efekty. Pokręciłam głową, przyzwałam magię i niewiele myśląc rzuciłam się w dół zbocza. Nie miałam zamiaru pozwolić im się pozabijać. Nox był już gdzieś w środku, wymieniając ciosy ze swoją przyjaciółką i przy okazji „zabijając” jej zombie. Musiałam ich rozdzielić, i to jak najszybciej. Nekromanci wrzeszczeli na siebie, na przemian w enduriońskim, języku Śmierci i demonicznym, ale byłam jeszcze zbyt daleko, by cokolwiek usłyszeć. Tak czy inaczej brzmiało to bardzo wściekle i chaotycznie.
Najbardziej upiorne w tym wszystkim było to, że poza odgłosem walenia metalu o metal i krzyku samych nekromantów na polanie panowała cisza. Żaden z nieumarłych żołnierzy nie odezwał się nawet słowem, co dało się zrozumieć, ale jednocześnie wydawało się nienaturalne.
Cisza na polanie była dosłownie grobowa.
<< Rozdział XXIV
I cierpliwość popłaca. c:
OdpowiedzUsuńHm, powiadomię Lioko. Bardzo się niecierpliwiła i zapewne również się ucieszy na widok kolejnego rozdziału.
Ah, Ridle czy ty nigdy nie docenisz tego, że wszystko co chcę mieć na bieżąco mam wysyłane mailem. Mówię ci, to jest dobre rozwiązanie.
OdpowiedzUsuńA i co do świeżutkiego rozdziału - boski :>
Oczywiście, że nie zrozumiem. Jasne, fajnie jest być od razu na bieżąco, ale czy nie ma się jeszcze większej radochy, kiedy pewnego dnia wchodzi się na stronę i widzi nowy rozdział, który czeka na przeczytanie? (:
OdpowiedzUsuńNie.
Usuń