Rozdział XXVI

<< Rozdział XXV


Ucieczka przez okno zapewne była wspaniałym pomysłem. Miałem już po dziurki w nosie słodyczy ciotki Verbenn. Samej „cioteczki” zresztą również. 
Miała w sobie coś z Claire, tyle, że nawet moja siostra nie osiągnęła takiego poziomu dziecięcego szczebiotu. 
I co, do Ghula, miała znaczyć ta dziwna rozmowa nad ranem? Gdy Mia już ochłonęła po tym, jak zorientowała się, że z kota zmieniłem się w… hm… półkota, zmusiła mnie do dość dziwnej rozmowy, ogólnie kręcącej się wokół tematu Verbenn. Wypytywała mnie o praktycznie wszystko, od „a gotowałeś jej w podróży?”, na co postanowiłem przemilczeć, że nadużyłem kijków w roli łyżki, po „ścieliła ci pościel?”. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że albo wszystkie Wampirzyce z rodu Arcan są szalone, albo to cukierkowa wróżka upadła na głowę. Niestety, na zakończenie wepchnęła we mnie kolejną porcję ohydnego marcepana. Nie bez powodu ledwie mogłem ustać na nogach, gdy poszliśmy do Verbenn, by Mia mogła się poskarżyć na siostrzenicę. 
Tak czy inaczej, gdy usłyszałem wołanie na śniadanie, doszedłem do wniosku, że nie mam zamiaru ani razu więcej konsumować prażonych w karmelu płatków na słodzonym miodem mleku, toteż dałem się ponieść emocjom, otworzyłem okno i przez nie wyskoczyłem. Verbs – miałem zamiar ją tak nazywać, czy sobie tego życzyła, czy nie – najwyraźniej postanowiła pójść w moje ślady. Oparła się ramionami o parapet i już, już miała wyskoczyć, gdy drzwi do pokoju otworzyły się z hukiem. Jej spojrzenie mówiło jasno „spróbuj uciec beze mnie, a cię zamorduję”. Pewnie bym na nią poczekał, gdyby nie nagłe wspomnienie wczorajszego śniadania, toteż zrobiłem w jej stronę znak „spoczywaj w pokoju” i zwiałem. Zawołałem Nero. 
- Chodź, pójdziemy na spacer – zaproponowałem. Chowaniec nie narzekał. Doszedłem do słusznego wniosku, że Mia nie będzie mnie ścigać, więc leniwym krokiem przeszedłem się po Labsam. Nie minęło jeszcze wystarczająco dużo czasu, więc z braku lepszego pomysłu ruszyłem z wolna w stronę lasu. Byłem już przy jednej z ostatnich chałup, gdy w wiadrze z wodą zobaczyłem swoje odbicie. Wiedziałem o uszach i ogonie – nie dało się tego nie zauważyć – ale broda jakoś mi umknęła. Fakt, czułem ją, uznałem za zasłużony, tygodniowy zarost, ale nie godny krasnoluda gąszcz! Prychnąłem z irytacją i wymruczałem pod nosem jedno z niewielu zaklęć domowych, które opanowałem. Z zadowoleniem zanotowałem, że niechciany element owłosienia opadł luźno na ziemię. Mieszkańcy wioski traktowali mnie dość pobłażliwie, nawet za bardzo się nie gapiąc na uszy i ogon, za co byłem im wdzięczny. Tylko te wąsy… 
Trąciłem jeden z nich palcem, ale zgodnie z oczekiwaniami zbyt wyraźnie poczułem ten dotyk. Zdecydowałem, że wolę poczekać. Koty miały bardzo czułe wąsy i ich wyrywanie nie było dobrym pomysłem, a obcięcie dałoby zapewne efekt jeszcze gorszy od obecnego. Mogłem mieć tylko nadzieję, że w przeciągu dwóch dni minie mi i to. 
Postanowiłem, że nie będę ryzykował plucia krwią – chociaż już dawno powinienem zapłacić za golenie kaszlem – i dam sobie spokój z buszem na przedramionach. Przynajmniej przez niego nie czułem się jak Krasnolud albo Człowiek. Podwinąłem rękawy płaszcza i koszuli. Było dość ciepło, jak na tę porę roku. Odwróciłem się w stronę lasu i ruszyłem dalej. Nero truchtał lekko obok mnie. 
- Wygląda na to, że tymczasowo twoja choroba ustąpiła – zauważył. 
- Tak, najwyraźniej – mruknąłem – ale nie cieszyłbym się z tego przedwcześnie. 
Spojrzałem na swoje ukryte w rękawiczkach bez palców dłonie. Naturalnie czarne paznokcie powinny lekko połyskiwać, ale były zupełnie matowe. Gdzieniegdzie widać było szarawe plamki, których nie powinno tam być. 
Może i chwilowo byłem wolny od objawów, ale czułem, że choroba tylko się zaczaiła, najwyraźniej nieco oddalona przez klątwę rzuconą przez moją matkę. 
Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi lodowaty dreszcz. 
Klątwa. 
Klątwy bardzo rzadko się kumulują, o wiele częściej ustępując nowszym. Cały czas pozostają nałożone na ofiarę, lecz tak długo, jak inna klątwa działa, tak długo stara pozostanie nieaktywna. Z paroma wyjątkami, ale… 
- Nero – wymamrotałem. 
Irbis rzucił mi zamyślone spojrzenie. Weszliśmy między drzewa. Głównym elementem ściółki były tu najróżniejsze rodzaje mchów. Gdzieniegdzie rosły kępy paproci. Ten las był bardzo spokojny. Koił zmysły. 
- Nie uważasz, że gdyby to faktycznie była klątwa, ktoś już by to zauważył? – zapytał w końcu Chowaniec. 
Pokręciłem głową. 
- Ktoś musiałby zostać przeklęty, żeby móc to zauważyć, a ostatnimi czasy zamiast klątw bardziej popularne są krótkotrwałe zaklęcia takie, jak wyskakujące przez miesiąc czyraki. Co prawda łatwiej je zdjąć, ale są też łatwiejsze do rzucenia. Tylko silni magowie pozostają przy tradycjach. Przy odrobinie szczęścia czy też pecha pomimo co najmniej kilku lat, kiedy Demony zaczęły umierać, mogę być pierwszym, na którego nałożono klątwę, której byłbym świadom. No i, jeśli to klątwa, powód, dla którego Verbs może nas uleczyć, zdaje się łatwiejszy do zrozumienia.

- Skąd ta pewność?
- Zastanów się. Wygląda na to, że jako Siódma nie ma żadnego talentu do leczenia innych, ale jest całkiem utalentowana w kwestii zdejmowania zaklęć i klątw. Kiedy rozwinie swoją moc, z pewnością bez problemu uwolni ciotkę od klątwy teleportacji, a i uwolnienie nas od tej „choroby” może być dla niej nie tyle błahostką, co czymś normalnym. 
Nero machnął ogonem i zawarczał z niepokojem. 
- Co się stało? – spytałem. 
- Zdawało mi się, że ktoś się deportował dość niedaleko stąd – odparł Chowaniec – ale to raczej niemożliwe
Skinąłem głową. Nie słyszałem, by w pobliżu stał jakikolwiek teleport. Doszliśmy do nieco dziwnej, gwałtownie kończącej się linii lasu i wyszliśmy na polanę. Miejsce całkiem niczego sobie. Dość niska trawa, gdzieniegdzie kępki kwiatów… Sama łąka znajdowała się nieco niżej niż bór, toteż zeszliśmy po zboczu i ruszyliśmy dalej. Przeszliśmy jakieś sto pięćdziesiąt jardów, gdy nagle poczułem znajomą, ciemną moc. Odwróciłem się. Z twarzy odpłynęła mi krew. Spomiędzy drzew wyszła Catherine. U boku swojej pani szła dumnym krokiem jej puma, Genesis. Obydwie miały przymrużone oczy i wpatrywały się we mnie z mieszanką zawodu i wściekłości. 
- Nox – powiedziała moja jedyna przyjaciółka – jak mogłeś zdradzić Niflheim? Jak mogłeś złamać Kodeks? Jak śmiałeś uciec, nie kończąc Długu Adepta? 
- Catherine – powiedziałem ponuro. Ciekawe, czy mi uwierzy. – Nie wiem, jakich kłamstw naopowiadał wam Asper, ale miałem najlepsze podstawy, by go opuścić. 
- Niby jakie? – spytała. Była moją przyjaciółką. Być może jedyną osobą z Niflheimu gotową mnie wysłuchać PRZED wykonaniem wyroku. 
- Asper od ponad roku naciskał, bym przeszedł przemianę w Licza – odparłem – nie mogłem dłużej unikać wykonania jego rozkazu, więc zrobiłem jedyne, co mi pozostało. 
- Tak twierdzisz – powiedziała z furią, z każdym krokiem zbliżając się coraz bardziej – ale dlaczego nie poinformowałeś Niflheimu? Nie przyszło ci to do głowy? 
- Oczywiście, że informowałem! – syknąłem – wysyłałem wiadomość za każdym razem, gdy mi wypominał, czego ode mnie chce, ale NIKT nie raczył odpowiedzieć na moje wezwanie! 
Dzieliło nas już tylko pięćdziesiąt jardów. 
- Dziwne, że NIKT nie dostał twojego raportu odkąd skończyłeś naukę! – krzyknęła. Cholera. Czyli ktoś, albo Asper, albo ktoś inny, przechwycał moje wiadomości już od trzech lat. Cath nie dała mi czasu na odpowiedź – Jeśli nasza przyjaźń jeszcze coś dla ciebie znaczy, poddaj się i wróć ze mną do Kwatery Głównej. 
- Nie mogę tego zrobić – odparłem ponuro. Cath stanęła dwa jardy ode mnie. 
- Czemu? 
- Wypełniam zadanie dla przedstawicielki Siódmego Pokolenia – powiedziałem – zadanie, od którego może zależeć przyszłość naszej rasy. W dodatku dowiedziałem się o Asperze paru niepokojących… 
- Jak śmiesz oskarżać własnego mistrza?! – wybuchła – po trzydziestu latach, które dla ciebie poświęcił?! Jak śmiesz?! 
Nie dała mi czasu na odpowiedź. Dobyła przytroczonej do pasa szabli i rzuciła się na mnie z krzykiem. Warknąłem. Przyzwałem Neith i Isis, i w ostatniej chwili zasłoniłem się przed jej potężnym atakiem. Jednocześnie uwolniliśmy swoją moc, dając upust skrywanym emocjom. Pozwoliłem, by mój strach przed mistrzem, poczucie, że zostałem przez niego oszukany, zawód, że nawet najlepsza i jedyna przyjaciółka nie jest w stanie mi uwierzyć oraz skrzętnie odsuwane uczucie samotności uderzyły w Catherine z całą siłą, na spółkę z falą wściekłej energii magicznej. Ona w dokładnie tej samej chwili odpowiedziała tym samym. Ziemia i powietrze zadrżały pod szokiem tak nagłego uwolnienia mocy. 
Syknąłem. 
- Catherine, opamiętaj się. 
- To ty przestań kłamać, Nox! 
Wrzasnęła i rzuciła się na mnie ponownie. Jeszcze raz uderzyliśmy w siebie metalem i wściekłą, skondensowaną energią. Demonica może i była dość drobnie zbudowana, jak wszystkie inne przedstawicielki naszej rasy, ale lata nieustannego treningu i magia wzmocniły ją do tego stopnia, że nie ustępowała siłą mężczyźnie. A, że ja byłem w raczej opłakanym stanie, miała wręcz nade mną przewagę. Poczułem, jak wściekle zaatakowała mój umysł, próbując przebić się przez bariery i wydobyć ze mnie prawdę. Warknąłem gardłowo i odrzuciłem ją o parę jardów. Czułem, że była tak wściekła, że pomimo faktu, że skupiała się na mnie, jej mentalny atak dotknął wszystkiego w promieniu co najmniej mili. 
- Opamiętaj się! – syknąłem w naszym ojczystym języku. 
Problem w tym, że kiedy Demonica wpadnie w szał… Cóż, można to spokojnie nazwać berserkiem. Nie będzie zwracać uwagi na nic i na nikogo, dopóki jej nie minie albo dopóki nie zabije obiektu swojej wściekłości. A Cath najwyraźniej poddała się szałowi bojowemu całkowicie. Wbiła szablę w ziemię i złożyła się do potężnego, magicznego ciosu. Nie miałem czasu nawet na zaklęcie pod nosem. Rzuciłem Neith i Isis, i rozpaczliwie odpowiedziałem na jej atak kolejną falą czystej mocy, nie mogąc sobie pozwolić na postawienie bariery obronnej. Ziemia tąpnęła pod naszymi nogami, a siła uderzenia odrzuciła nas, tworząc między nami ogromną, pustą przestrzeń, na tyle dużą, by zmieściła się na niej armia. Catherine w ostatniej chwili przed odrzuceniem zdołała złapać szablę, ale ja poleciałem w powietrze bezbronny jak dziecko. Ciężko wylądowałem na plecach. Syknąłem z bólu i powoli się podniosłem. Splunąłem krwią. Przez twarde lądowanie ugryzłem się w język. Wytarłem rozciętą wargę rękawem płaszcza. 
- Chcesz walczyć? – spytałem. Teraz nawet ja zacząłem się wściekać. Wzrok przysłoniła mi czerwona mgiełka furii. Niedobrze. Demony rzadko kiedy pozwalają sobie na taki gniew, bo zazwyczaj kończy się to bardzo, bardzo źle. W tej chwili nie miałem czasu ani chęci, by się nad tym zastanawiać. – Chcesz bitwy, Catherine? Proszę bardzo! 
Ponownie przywołałem broń. Neith i Isis znikły, by zmaterializować się w moich dłoniach. 
Rozłożyłem ramiona, uwalniając magię. Nigdy jeszcze nie przyzwałem całej swojej mocy. Nawet u Aspera na naukach nie mogłem sobie na to pozwolić przez krwawy kaszel. Ale teraz byłem od niego wolny. Z przyjemnością pozwoliłem magii płynąć przez moje ciało, dając upust wściekłości i duszonym emocjom. Trawa dokoła moich stóp zaczęła usychać i czernieć. Umierała, nie mogąc znieść takiego natężenia Magii Śmierci. Catherine nie pozostawała w tyle. Dokoła niej działo się dokładnie to samo. Jednocześnie uwolniliśmy zaklęcia. Ziemia między nami i dokoła nas rozstąpiła się. Wyszli z niej Nieumarli, ustawiając się w dwie regularne armie. Uzbrojeni po zęby, gotowi do walki. Każdy prawdziwy Nekromanta ma na zawołanie wielu zombie. Dopiero, co ukończyliśmy trening. Nie mieliśmy czasu, by uzbierać armie tak ogromne, jak ta, którą miał na zawołanie Asper, lecz nasze szkolenie zapewniło nam wystarczające ilości trupów. Nie minęło pięć minut, gdy naprzeciw siebie stanęły dwa, liczące sobie ponad pół tysiąca Nieumarłych, wojska. Kątem oka zauważyłem, że nad nami zaczęły się zbierać czarne chmury. Na skraju lasu zamajaczyły sylwetki mieszkańców Labsam. Nie przejmowałem się nimi, jeśli będą wystarczająco głupi, by się mieszać, zginą. Na razie jednak stali, nie śmiejąc postąpić ani kroku naprzód. 
Nie bez powodu Nekromanci nadal szczycą się szacunkiem wśród Demonów. Nasza rasa nadal pamięta, jak bardzo zasłużyliśmy się podczas Wielkiej Wojny, w „pojedynkę” zastępując całe armie. Potrafiliśmy przechylić losy każdej bitwy. I nie tylko. Mogliśmy powstrzymać śmierć, ratując przed nią każdą istotę, która nie przeżyłaby, gdyby nie nasza pomoc. Nie chodziło o zaleczenie ran, ale o zatrzymanie duszy w ciele. Nekromancja, chociaż nazywana Magią Śmierci, miała w sobie więcej elementów zapomnianej Magii Życia, niż jakikolwiek inny odłam sztuki magicznej. 
Uwolniłem całą swoją moc, pozwalając jej swobodnie płynąć i odpowiadać na moje myśli i uczucia bez potrzeby wypowiadania zaklęć czy wykonywania odpowiedniej gestykulacji. Wymieszana energia moja i Catherine otoczyła nas szczelnym kokonem furii, odstraszającym wszystkich ewentualnych intruzów. 
Znikąd zerwał się silny wiatr, hucząc w uszach i zagłuszając prawie wszystko. 
Teraz istniała dla mnie tylko przyjaciółka. Patrzyliśmy sobie w oczy. Cath wrzasnęła coś, ale nie mogłem jej usłyszeć. 
A potem nasze armie ruszyły. Najpierw szybkim marszem, wkrótce pędziliśmy już na złamanie karku. Zgodnie ze zwyczajem, biegłem na samych tyłach. Nero trzymał się mojego boku, gotów w każdej chwili mnie bronić. Po co komu armia Nieumarłych, skoro wystarczy zabić Nekromantę, który ich przyzwał? 
Czas jakby zwolnił. A potem przede mną rozległ się huk zderzających się wojsk. Nieumarli starli się ze sobą, szczęk metalu przebił się przez wycie wiatru. Gdzieś przede mną w ziemię uderzył piorun. A więc moja magia energii, trenowana na uboczu względem Nekromancji, też dawała o sobie znać. W moją stronę pognało kilka ognistych kul, znak, że Catherine też nie próżnowała. Zakląłem i rzuciłem się do walki, bo w końcu dotarli do mnie wrodzy Nieumarli. Z warkotem niszczyłem kolejnych zombie, powoli lecz nieubłaganie zbliżając się do ich pani. Nero skakał, gryzł i drapał, zostawiając za sobą ścieżkę zniszczenia niemal równą mojej. 
W końcu dotarły do mnie słowa Nekromantki, wykrzykiwane na przemian po demonicznemu, w Języku Śmierci i w enduriońskim; 
- Ty draniu! Jak śmiesz atakować przedstawicielkę Niflheimu! Wysłaną, by cię ukarać! Gdybyś naprawdę nie miał nic na sumieniu, po prostu byś się poddał! 
Mieszanka języków w chwili obecnej w ogóle mi nie przeszkadzała. Sam odpowiedziałem jej tym samym, jednocześnie dekapitując dwóch Nieumarłych na raz; 
- A kto normalny poddałby się szalonej Demonicy, próbującej go zabić?! Na głowę upadłaś?! 
- Pyta szaleniec! Ja przynajmniej nigdy nie zdradziłam mojej mistrzyni! I nigdy nie złamałam Kodeksu! 
- Że niby ja zdradziłem Aspera?! To on jako pierwszy złamał Kodeks! Kazał mi się zmienić w Licza, zapomniałaś?! 
- A ty od niego uciekłeś, draniu! 
Stopniowo się do siebie zbliżaliśmy. Każdy nasz Nieumarły czerpał wiedzę o szermierce od nas, co czyniło każdego z nich śmiertelnie niebezpiecznym wrogiem. Tyle, że oni nie mogli posługiwać się magią. Równie często niszczyłem ich kulami plazmy i przyzwanymi piorunami, co mieczami. 
W końcu stanąłem twarzą w twarz z rozwścieczoną Demonicą. Po raz kolejny zarzuciliśmy się obelgami i zarzutami. Skoczyliśmy sobie do gardeł, przy okazji niszcząc najbliższych nam Nieumarłych. Nasze Chowańce skupiły się na sobie nawzajem, warcząc, rycząc i sycząc. Nie chciałbym walczyć ani z Nero, ani z Genesis, nawet z całą dostępną mi magią. Ogromne koty, w dodatku takie, które zostały partnerami magów, potrafią być śmiertelnie niebezpiecznymi przeciwnikami. 
Powoli wyczerpywaliśmy swoje rezerwy. Może i byliśmy potężnymi, zwłaszcza jak na nawet nie stuletnich młodzików, Nekromantami, ale nasza moc nie była niewyczerpana, a pozwalając jej szaleć wolno tylko przyspieszaliśmy opróżnianie naszych magazynów. Do walki włączyły się Ghule – o wiele rzadziej używane przez Nekromantów, tym bardziej, że potrafiły funkcjonować też zupełnie niezależnie i najpierw trzeba je było ubezwłasnowolnić, lecz jednocześnie bardziej niebezpieczne od zwykłych Nieumarłych. Odbiłem kolejny, potencjalnie śmiertelny cios. Odskoczyłem lekko do tyłu, wziąłem szybki, głęboki wdech i skoczyłem ku Catherine jeszcze raz. Dokoła nas panował zgiełk bitwy, ale ja już tego nie dostrzegałem. Zdawało mi się, że ogarnia mnie zupełna cisza. Miałem wrażenie, jakbym powoli spadał, zagłębiając się coraz bardziej w sobie i swoich pokładach energii. Cząstka podświadomości mówiła mi, że coś takiego jest niebezpieczne, ale teraz się tym nie przejmowałem. Wydałem z siebie ochrypły okrzyk wojenny. Wybiłem się na jakieś trzy jardy w powietrze i opadłem na Demonicę, jednym mieczem zbywając jej obronę, a drugim już prawie, prawie sięgając jej gardła. W ostatniej chwili Cath się odsunęła. Wylądowałem na ziemi w kucki i natychmiast zerwałem się, by kontynuować pojedynek. 
Wiodący tacy jak Demony, Wampiry i Elfy zawsze wykazywali się niesamowitą sprawnością fizyczną. Zapewne gdybyśmy byli obserwowani przez Krasnoluda, Niziołka czy Człowieka, nasza widownia uznałaby nas za dwie rozmazane plamy czerni i metalu. Poruszaliśmy się z ogromną prędkością i siłą, skacząc jak kozice i poza mieczami używając również zębów i nóg, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja. Może i miałem ciągle wydłużone, zwierzęce kły, ale to Catherine była kobietą, a jako mała dziewczynka uwielbiała zagłębiać w moim ramieniu swoje ostre ząbki. Najwyraźniej nie wyszła z wprawy, bo sprawnie zacisnęła szczęki na moim ramieniu, omal nie zmuszając mnie do upuszczenia Neith. Krzyknąłem i zamachnąłem się na jej kark. W ostatniej chwili się odsunęła, jakimś cudem nie odrywając od mojego ciała pokaźnego kawałka mięsa. 
- Cath, ty strzygo! – syknąłem z wściekłością. 
- Ja ci dam strzygę, Ghulu! 
Od małego trenowaliśmy razem. Teraz znaliśmy wszystkie swoje sztuczki i taktyki, co sprawiało, że wygraną mogliśmy zdobyć tylko przez łut szczęścia. Tym bardziej, że zawsze byliśmy sobie równi zarówno w szermierce, jak i w magii. 
Przyciągnięte przez naszą moc duchy w końcu zwróciły nasza uwagę. Zaczęliśmy walczyć o władzę nad nimi. Co chwila jedno z nas zyskiwało na chwilę przewagę, ale tylko po to, żeby zaraz ją utracić, przez co ogłupiali potępieńcy rzucali się na obydwa wojska i siebie nawzajem, niezdolni zrozumieć, po czyjej stronie powinni walczyć. 
Odskoczyliśmy od siebie jeszcze raz i wtedy, nagle, z obu stron uderzyła nas obca moc. Znałem obydwa źródła energii i nie wiedziałem które było gorsze. Od prawej w nasze armie uderzyło trzecie, o wiele większe, wojsko Nieumarłych. Od lewej walnęła w nas moc wściekłej Siódmej – dokoła zaczęły tańczyć tornada. Nawet chwilę wcześniej dziki wiatr nabrał jeszcze większego tempa. Z nieba lunął deszcz, pioruny waliły już regularnie. Od skraju lasu, na którym przycupnęli mieszkańcy Labsam, zalała nas fala wzburzonej wody, porywając naszych Nieumarłych. Z drugiej strony zombie torowały do nas drogę swojej pani. Zakląłem. Catherine również zaklęła. Najchętniej byśmy się teraz pozabijali, ale nadchodzące z zewnątrz zagrożenie sprawiło, że chwilowo zapomnieliśmy, jak bardzo obecnie się nienawidziliśmy. Otoczyliśmy się jak najpotężniejszymi barierami ochronnymi. Żadnemu z nas nie podobała się wizja zmiażdżenia przez wściekłą stronę trzecią, a może i czwartą. Wspólny trening dał o sobie znać – bez słowa stanęliśmy do siebie plecami – ja twarzą ku zbliżającej się burzy, ona zwrócona ku nadciągającej Nekromantce. 
- Cath? – zapytałem cicho. 
- Czego? – burknęła. Zgięliśmy nogi w kolanach, gotowi przyjąć na siebie nadchodzącą furię. 
- Obiecaj mi, że jeśli przeżyjemy nadciągającą furię tych dwóch potworów, wysłuchasz mnie do końca, zanim znowu rzucimy się sobie do gardeł. 
- Naprawdę sądzisz, że mój potwór będzie chciał cię słuchać? 
- Jeśli go o to poprosisz, poczeka. 
Syknęła. 
- Dlaczego myślisz, że zasługujesz na taką łaskę? 
- Bo przypadkiem dowiedziałem się o Asperze wielu rzeczy. I nie tylko o nim. Mam teorię odnośnie niszczącej naszą rasę choroby. 
Warknęła. 
- Jeśli nasz oszukujesz… 
- „Nox zawsze był bardzo honorowy, jak na Demona”. Nadal jestem. 
Spięła się. 
- Podsłuchiwałeś? 
- Przypadkiem. I wierz mi, nie jestem takim głupcem, żeby kłamać przed Niflheimem i Wielkim Mistrzem, który przecież może złamać moje bariery jak zapałki. 
Burza i Nieumarli byli coraz bliżej. 
- Cath, potrzebuję odpowiedzi. Teraz. 
- Zgoda – powiedziała zimno – JEŚLI przeżyjemy. 
I wtedy nasi Nieumarli padli lub rozstąpili się. Fala wzburzonej wody rozbiła się na moich barierach. A zza niej wypadła bardzo wkurzona pół-Wampirzyca, dzierżąc katanę i uderzyła we mnie z całą furią, krzycząc; 
- Nox, ty Ghulu! Ogarnij się, ale już! 
Jednocześnie w Catherine uderzyła jej własna mistrzyni. Świsnął jej ulubiony, przerażający bicz i gdyby nie tarcza obronna, obydwoje kulilibyśmy się już u jej stóp, mając w pamięci, co ta kobieta potrafi zrobić z nabijanym ćwiekami kawałkiem rzemienia. 
- Catherine, Vermillion, co wy wyprawiacie?! Doszliście do wniosku, że zapiszecie się w historii bitwą na skalę tej ostatniej sprzed pięćdziesięciu lat?! Mózgi wam pozjadało?! 
Gdyby nie warcząca za plecami straszna znajoma Aspera, zapewne cofnąłbym się przed Verbenn co najmniej kilka kroków. Ale w takiej sytuacji utknąłem między młotem a kowadłem. Cath najwyraźniej myślała to samo. Wzięliśmy głębszy wdech. Udało nam się wytrzymać pierwsze natarcie. Powinniśmy przeżyć. 
- Verbenn, jeśli przyrzekniesz, że mnie teraz nie zabijesz, zgodzę się kulturalnie usiąść i porozmawiać – oznajmiłem. Za moimi plecami moja przyjaciółka mówiła to samo swojej mistrzyni. Przez pełne napięcia trzydzieści sekund strony trzecia i czwarta milczały. W końcu Siódma warknęła wściekle; 
- Zgoda. Ale spróbuj czegoś głupiego, a zmielę cię na proszek. 
- Niech będzie. Ale niech Vermillion spróbuje uciec, skończy jako mój kolejny Nieumarły. 
Jęknąłem w duchu. Dlaczego tylko po mnie spodziewano się czegoś głupiego bądź szalonego? Powoli opuściliśmy nasze bariery. Na powrót opanowaliśmy naszą energię i pozwoliliśmy niedobitkom Nieumarłych zapaść się pod ziemię. Zombie zniszczone w stopniu mniejszym, niż całkowity, również znikły. W wolnym czasie będę musiał ich przywołać i złożyć do kupy, ale na razie to musiało wystarczyć. Uwolniliśmy duchy i pozwoliliśmy im odejść. Rozejrzałem się po okolicy i jęknąłem. Dopiero teraz dotarło do mnie, jakich zniszczeń dokonaliśmy w przeciągu zaledwie kilku minut. 
Cała polana umarła. Trawa była sczerniała, nawet najbliższe drzewa straciły liście. Rozstrojona aura magiczna sprawiła, że nawet teraz, gdy nikt już nie czarował, nad głowami wisiały nam ciężkie, burzowe chmury, które najwyraźniej nie miały zamiaru się stamtąd ruszać w przeciągu najbliższych kilku dni. Mimowolnie jęknąłem i ukryłem twarz w dłoniach. 
- No, nareszcie zauważyłeś, do czego doprowadziłeś, Ghulu? – syknęła Verbenn. 
Mimowolnie spojrzałem na nią i wygiąłem wargi w krzywym uśmiechu. Moc, która mnie przepełniała… Po raz pierwszy czułem się tak wspaniale. Nigdy nie mogłem uwolnić całej swojej magii na raz, nie chcąc wykrwawić się na śmierć. A teraz… Ogarnęła mnie niepowstrzymana radość. Trudno było mi skupić myśli. Czułem się trochę jak przy księżycowych kwiatach, tyle, że jeszcze lepiej. Znacznie, znacznie lepiej. 
Wyprostowałem się, rozciągnąłem i z zadowoleniem przesłałem w swoje ciało energię, przyspieszając leczenie drobnych ranek i wrednego ugryzienia Catherine. W końcu na powrót skupiłem się na Wampirzycy. Miałem głupią ochotę ją przytulić. 
- To było…niesamowite – wymruczałem z zadowoleniem – I powiem ci szczerze, że gdybym tylko mógł, z przyjemnością zrobiłbym to jeszcze raz.

<< Rozdział XXV

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz