Rozdział XX

<< Rozdział XIX

Zacząłem żałować odwiedzin w Abrais jeszcze tej nocy. Napięcie związane z podróżą znikło, a wraz z nim moje dobre samopoczucie. Dokładniej mówiąc, gdy poczułem się nieco bezpieczniej, choroba zaatakowała ze zdwojoną siłą. Zupełnie, jak gdyby wiedziała, że opuściłem gardę.
Gdy znalazłem się w łóżku, dostałem okropnego ataku kaszlu, o wiele silniejszego, niż jakikolwiek wcześniej. Miałem wrażenie, że lada chwila wypluję własne płuca, a może i tchawicę. Mimowolnie zwinąłem się w kłębek, czekając, aż mi przejdzie. Ale nie przechodziło. W końcu zdarłem gardło do tego stopnia, że nawet gdybym chciał, nie mógłbym chyba
nic wychrypieć. Tchnięty przeczuciem wstałem i potoczyłem się do łazienki. Chwilę później nadeszły krwawe torsje. Trwały, z przerwami, aż do rana.


Otworzyłem oczy. Nadal byłem w łazience. Opierałem się o zdobioną wannę, teraz pokrytą moją własną krwią. Zadrżałem. Zrobiło się zimno. Spróbowałem wstać, ale zakręciło mi się w głowie. Byłem wyczerpany.
Po chwili ponowiłem próbę. Tym razem poszło mi lepiej. Podniosłem się i zerknąłem w lustro. Wyglądałem jak trup.
Oczy miałem podkrążone, jak gdyby ktoś mi je podbił młotem. Wyglądały na zapadnięte w głąb czaszki i zdecydowanie nienaturalnie przyćmione. Skóra nabrała szarego, ziemistego koloru i ściągnęła się jak sucha maska.
Jak tak dalej pójdzie, to nie dotrę nawet do gór, o przyzwaniu Mortuus Navis nie wspominając ~ pomyślałem. Niemal natychmiast dotarła do mnie odpowiedź Nero.
~ Więc się nie nadwerężaj. I zacznij się leczyć.
Ciekawe, jak.
Przez chwilę milczał, ale potem zaproponował;
~ Może i choroby nie wyleczysz, ale jakiś dobry znachor na pewno będzie wiedział, jak osłabić objawy. Może nawet my zdołalibyśmy coś razem wymyślić.
Zamilkłem. Przemyłem twarz wodą i wróciłem do sypialni. Na zewnątrz ciemność zaczęła zamieniać się w szarówkę. Z ciężkim westchnieniem położyłem się w łóżku. Miałem jeszcze ze dwie godziny snu.



Śniło mi się, że leżałem na górskiej łące i patrzyłem na gwiazdy, pod groźbą śmierci próbując je rozpoznać. Straszna znajoma Aspera stała nade mną z maczugą w ręku, machając nią leniwie. Rozpoznawałem już prawie wszystkie konstelacje, kiedy jedna z gwiazd nagle przemówiła dziwnie znajomym głosem; OBUDŹ SIĘ, NATYCHMIAST.
- Nox! Wstań! Proszę! – Verbenn klęczała na moim łóżku i szarpała mnie za ramię, na przemian przeklinając i prosząc.
- Cooo... -wymamrotałem nieprzytomnie – Co się dzieje...
Jęknąłem. To tylko sen. Zaraz się obudzę i jej tu nie będzie. Zaraz wszystko okaże się snem i nadal będę zwyczajnym Noxem – Nekromantą odpracowującym u Aspera dług nauki.
-Obudź się! – w komnacie rozbłysło magiczne światło, chwilowo mnie oślepiając.
-Nie wiem czego ode mnie chcesz, ale jeżeli będziesz próbowała pozbawić mnie wzroku, to zamienię cię w coś gorszego niż...
-Wezwij moją siostrę! - przerwała mi Verbenn.
Zatkało mnie.
-Co?
-Wezwij moją siostrę - powtórzyła – Tylko tyle.
Tylko tyle, albo raczej aż tyle.
Po raz pierwszy Wampirzyca wydawała się naprawdę przerażona, więc tylko skinąłem głową i nie pytałem o nic więcej. Zgromadziłem moc i wezwałem Rim. A raczej spróbowałem ją wezwać. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak. Nie mogłem jej odnaleźć. Znikła.
-Nie ma jej – szepnęła Verbenn i odwróciła się do mnie, blada jak otaczające ją trupy – On naprawdę mi ją odebrał.
A potem upadła.
Nie wiem czy wampiry mogą mdleć, ale panna Arcan najwyraźniej mogła, bo kiedy do niej podbiegłem, przypominała bardziej jedną z Nieumarłych, niż Siódmą.
Jęknąłem.
Do szczęścia brakowało mi tylko nieprzytomnej Wampirzycy w sypialni. Po raz pierwszy od przybycia do domu użyłem „telepatofonu”, żeby wezwać Claire. Byłem zbyt słaby, żeby próbować samodzielnie przywrócić Verbenn do stanu używalności.
-Coś Ty jej zrobił? – zamiast siostry w drzwiach stanęła matka. Ups. – Czy Ty nie masz już zupełnie wstydu?
Szykowała się dłuższa tyrada.
- To... skomplikowane. Ona musiała coś zobaczyć, bo kiedy przyszła, była przerażona. A potem…  
Nie wiedziałem, dlaczego tłumaczyłem się własnej matce. Myślałem, że czasy, w których miała na mnie jakikolwiek wpływ, bezpowrotnie minęły. Chyba to przez jej przerażającą aurę, którą dała w spadku Hefren. Tyle, że u niej złowroga moc była o wiele silniejsza.
Spojrzała na mnie z taką wściekłością, że pożałowałem, że w ogóle się urodziłem. 
- Nie interesuje mnie, co było potem! Jesteś bezczelnym, młodocianym i nieodpowiedzialnym Demonem – wysyczała – Zachowujesz się zupełnie jak twój ojciec! A teraz przenieś ją na łóżko i wyjdź!
To była zupełnie nowa informacja. Nie wiedziałem, że głowa naszego rodu, która zwykle była przedstawiana w nienagannym świetle, dopuszczała się wybryków w czasach swojej młodości. Pomyśleć, że wczoraj to ojciec zachowywał się ozięble. 
Ech te kobiety… Najpierw wydaje ci się, że wszystko w porządku, a później wyskakują z takim gniewem, że do końca życia się nie pozbierasz. Podniosłem Verbenn, której ciało dosłownie przelewało mi się przez ręce. Nadal nie dawała oznak życia. W normalnym przypadku już dawno dostałbym w twarz lub próbowałbym pozbyć się jakiegoś uroku.
- Jesteś pewna, że dasz sobie z tym radę? – zapytałem. Nigdy nie posądzałem mojej matki o zdolności magiczne.
- Czy ty myślałeś, że talent do zaklęć odziedziczyłeś po ojcu? – prychnęła  i wskazała drzwi – A teraz wyjdź!
Posłusznie opuściłem komnatę. Nigdy nie spotkałem istoty, która byłaby obdarzona taką siłą perswazji jak mamusia. Miałem tylko nadzieję, że pomoże Wampirzycy.
Od kiedy ja się o nią tak martwię? Pokręciłem głową. Chciało mi się pić. Najlepiej by było znaleźć coś mocniejszego od wody. O wiele mocniejszego.


W duchu dziękowałem sobie za dokładne poznanie wszystkich ukrytych przejść w domu. Przynajmniej teraz moje ucieczki z lekcji z dyplomatami się opłaciły. Wcisnąłem ukryty w boazerii przycisk, umiejscowiony naprzeciw drzwi do mojej sypialni. Usłyszałem cichy trzask i odsunąłem ciężki arras, za którym znalazłem otwarte już, niewielkie drzwiczki. Wsunąłem się
do środka, zanim ktokolwiek zdążył mnie za coś jeszcze opierniczyć.
W niemal zupełnych ciemnościach nawet demoniczne oczy na niewiele się zdały, toteż po omacku ruszyłem przed siebie. Po dwudziestu krokach omal nie spadłem z wąskich schodków. No tak. Trochę urosłem. Kiedy poprzednim razem się tędy przeciskałem, musiałem zrobić o połowę więcej, zanim do nich dotarłem. Licząc stopnie, zszedłem na niższe piętro, a później na jeszcze niższe.
W końcu znalazłem się w podziemiach. Zakradłem się do jednego z licznych wyjść z ukrytych korytarzy. Odsunąłem ciężki, kamienny właz i ostrożnie wysunąłem się z tajnego przejścia.
Kiedy się odwróciłem i upewniłem, że jestem w odpowiednim miejscu, na moich wargach zatańczył uśmiech. Dokoła mnie stały dwumetrowej wysokości stojaki, na których leżakowały, starannie ułożone, butelki z miodem pitnym. Podszedłem do najbliższego i przeczytałem opis rocznika;
Półtorak, rok 698.
Świetnie! Cztery lata leżakowania, lepiej trafić nie mogłem. Złapałem pierwszą z brzegu butelkę i wróciłem do tajnego przejścia. Nie ma to jak stare budynki! Nie licząc zakazanego dla dzieci trunku w ręce, znów czułem się jak ośmiolatek chowający się po korytarzykach przed służbą, guwernerami i rodziną. Doszedłem do wniosku, że pozbędę się szlachetnego trunku
w malutkim schowku na drugim piętrze, później wyjdę na światło dzienne, może pojawię się na śniadaniu, a jeszcze później sprawdzę, co z Verbenn. Ruszyłem zaskakująco żwawym jak na Demona, który pluł całą noc krwią, krokiem do upatrzonej kryjówki. Byłem na półpiętrze, koło niewielkiej kratki wentylacyjnej, gdy usłyszałem znajomy głos. Zatrzymałem się i wyjrzałem przez okienko. Pode mną rozciągał się hol główny. Znajdowałem się w ścianie tuż pod tarasem na pierwszym piętrze. Pomiędzy odnogami schodów i pod wielkim, kryształowym żyrandolem (w dzieciństwie wielokrotnie wyobrażałem sobie, co by się stało, gdyby kiedyś spadł),
czyli na samym środku holu stał mój ojciec, Claire i… Catherine. Co ona tu robi? pomyślałem, a potem, tknięty przeczuciem, spytałem Nero;
~ Widziała cię?
~ Nie. Mam się przywitać?
~ Nie, schowaj się. Gdziekolwiek, byleby cię nie zobaczyła.
Chowaniec dał mi znać, że przyjął polecenie. Ja tymczasem skupiłem się na rozmowie;
- … tak czy inaczej, byłabym wdzięczna, gdybyście poinformowali mnie, jeśli spotkacie Noxa. Szkoda, że już wyjechał. Że też musiał wymknąć się w nocy. Niflheim bardzo się zaniepokoił, gdy Asper dał nam znać, że jego uczeń złamał umowę i po odebraniu nauk się ulotnił – powiedziała Cath poważnym tonem. Złamałem umowę? Pomyślałem. Niedobrze. Mój były mistrz musiał naopowiadać sekcie jakichś bajeczek.
- Na pewno damy ci znać – powiedziała Claire, a po jej tonie poznałem,
że uśmiechała się szeroko.
- To dobrze. Kto by pomyślał, że Nox dopuści się czegoś takiego… Zawsze był bardzo honorowy… Jak na Demona – mruknęła Catherine.
- Tak, ja sam nie mogę w to uwierzyć – przytaknął jej mój ojciec.
- No nic to. Dziękuję.
Odwróciła się na pięcie i ruszyła ku wyjściu.
- Już idziesz? – spytała smutnym głosem Claire.
- Tak, mistrzyni na mnie czeka.
Na samą wzmiankę o strasznej znajomej mistrza zjeżyły mi się włosy na karku. Gdy tylko drzwi zamknęły się za Cath, podbiegłem do ukrytego okienka wychodzącego na plac przed pałacem. Moja przyjaciółka, a obecnie i prześladowczyni, podeszła do jej ulubionego konia, ale zamarła z nogą w strzemieniu i utkwiła wzrok w dali. Patrzyła tam, gdzie znajdowała się łąka. Po chwili jednak wzruszyła ramionami, dosiadła Gwiazdy Północy i odjechała cwałem. Odetchnąłem z ulgą. Doszedłem do wniosku, że nie dam rodzinie znać, że podsłuchałem rozmowę. Pewnie sami mi o niej powiedzą. Poszedłem do mojego ulubionego schowka, aby opróżnić nadal trzymaną w ręku butelkę.


Demony zazwyczaj nie topią smutku w alkoholu. Naprawdę.
Zazwyczaj nie próbuję radzić sobie z problemami w ten sposób. Naprawdę.
Ale wyobraźcie sobie, że poszukuje was były mistrz, który chce was zabić a później zrobić z waszego mózgu dżem, a reszty ciała Licza.
No, dobrze. Nie tylko on.
Szukała mnie cała sekta groźnych Nekromantów, w których umysłach została zakodowana informacja “Dorwać Noxa”. To gorsze niż zgraja rozwścieczonych kobiet. Albo rozzłoszczonej Verbenn z “małym” dodatkiem w postaci moich siostrzyczek. I mamusi. Tak czy inaczej, gdy wślizgnąłem się do mojego małego schowka, ogarnął mnie taki sentyment, że butelka półtoraka zniknęła o wiele szybciej, niż się spodziewałem. Dokoła mnie nadal walały się stare zwoje, księgi a nawet probówki i zlewki, z których korzystałem, gdy jeszcze pobierałem nauki od Aspera w domu. Na chwilę odsunąłem butelkę od ust. Zachowanie Verbenn nie było normalne. Chociażby sam fakt, że użyła słowa „proszę”. Co się stało? Jęknąłem pod nosem
i pociągnąłem kolejny, porządny łyk miodu. Niech Ghul porwie ją i cały Niflheim. 
Z każdym kolejnym łykiem sentyment rósł, toteż ruszyłem po kolejnego półtoraka. Tym razem wziąłem ze sobą od razu cztery butelki. Świadomość tego, że najprawdopodobniej widzę to miejsce ostatni raz sprawiła, że otworzyłem drugą butelkę, tym razem sprawdzając jej zawartość.
Jad skolopendry w miodzie?
Nie, dziękuję.
Całe szczęście, że usunięcie dodatkowego składnika można przeprowadzić szybko, nie psując walorów napoju. Nawet nie przejąłem się próbą otrucia.
I tak dane mi było umrzeć, jeśli komuś uda się szybciej mnie pozbyć, to trudno. Nie będę świadomie się zabijał, ale śmierć i tak mnie przecież znajdzie.
Dopiero po opróżnieniu połowy butelki zauważyłem zakurzonego kościotrupa w rogu pokoiku.
-Tu jesteś, mały przyjacielu – mruknąłem.
Dotknąłem sterty już do niczego nie potrzebnych zwojów. Spod warstw papieru wysunął się mały, czarny sztylet, którym Hefren próbowała mnie zabić w wieku czterech lat. Była takim uroczym dzieckiem, które już wtedy próbowało uśmiercić starszego brata. Siedem lat później tylko ponowiła swoje mordercze starania. Mimowolnie uśmiechnąłem się do swoich wspomnień. Jakoś wszystko straciło na znaczeniu. Zarechotałem pod nosem. Odkorkowałem trzecią butelkę.
Lekko się zataczając, podszedłem do kościotrupa i poklepałem go po ramieniu.
-Stary przyjacielu, tylko ty mnie rozumiesz - wzniosłem rękę w geście toastu i czknąłem z rozczuleniem - Za stare czasy, niekoniecznie dobre!
Jednym haustem opróżniłem pół butelki, czknąłem jeszcze raz i dodałem:
- Taaak, za stare, okropne czasy! Oby nowych już więcej nie było!
Za kościotrupem coś leżało. Sięgnąłem po to. Okazało się, że złapałem całkiem rozsądnych rozmiarów, skórzaną torbę.
- Mój chlebaczek - stwierdziłem z rozrzewnieniem.
Zataczając się, wstałem, duszkiem dokończyłem cały pozostały miód
i doszedłem do wniosku, że znowu pobawię się w Wielką Wojnę. Czołgając się pod ostrzałem magicznych dział Elfów przypuściłem kolejny szturm na twierdzę z płynnym złotem. Wykorzystałem chwilowe zawieszenie broni i wykradłem kolejne skarby spiczastouszych zdrajców. Zapełniłem nimi cały mój wspaniały, pancerny i ognioodporny chlebak podarowany od damy serca i chyłkiem wróciłem do naszej twierdzy, gdzie na powrót przytuliłem przestraszoną dziewoję. Otworzyłem pierwszy kufer złota i go opróżniłem.
- Taaakie… hik! wspaniałe niewiasty jak ty, moja pa… hik! nie powinny… hik! znajdować sieem… hik! na polu bitwy! Aaaa… hik! Więc twierdzisz,
że nie żyjesz, tak? hik! To cię… wskrzeszę! Aaaa… Jesteś tylko szkieletem? Nieszodzi…
Chwilę później okropne Elfy przypuściły wraz z Ludźmi kolejny szturm
na naszą twierdzę.
Nasi wrogowie znali nawet moje imię… Odczułem to jako osobistą urazę. Nie mieli prawa nazywać mnie po imieniu. Ale na pewno nie wiedzieli, że jestem Nekromantą. Zachichotałem.
Zaraz zrobię moim wrogom jesień średniowiecza.  Zebrałem całą moją moc i przyzwałem Nieumarłych. Alkohol najwyraźniej działał na mnie uzdrawiająco, bo pomimo przepływu magii nie odczułem żadnych skutków ubocznych. Nie wiedzieć czemu w pierwszym szeregu maszerował Allister Vermillion, mój dziadek. Trupy zalały twierdzę i wszystko inne. Jak na złość, Elfy wrzasnęły z wściekłością zamiast uciec. Nie wiadomo skąd, znały dosyć silne zaklęcia obronne. Nawet bardzo potężne. Parsknąłem, czknąłem i użyłem tym razem nieco innego rodzaj magii.
- Gińcie, maszkary! – zawołałem. Przyzwałem mój biały miecz, Neith, wskazałem nim agresorów i zawołałem do truposzów – kupą, mości panowie!
Rzuciłem się na wroga z wrzaskiem i rąbnąłem w niego całkiem porządną dawką piorunów wymieszanych  z wściekłym Panem Zło.
Kłopotem okazał się kontratak, jaki osobnik rodzaju chyba żeńskiego przypuścił. Ja jednak się nie poddawałem. Rąbnąłem w niego z całej siły rozkładającym się kotem i przyzwałem kolejne błyskawice. I nagle rozległo się wielkie, zdecydowane BUUUM!
Chyba wygrałem, bo dokoła mnie zapadła grobowa cisza.



Nagle odkryłem, że wokół mnie nie ma żadnych Elfów. I, że wcale nie znajduję się w twierdzy. A moi potencjalni wrogowie, to tak naprawdę trójka członków mojej szacownej rodziny. Chyba dość złych. Może nawet bardzo. Prawdopodobnie wściekłych.
Tym bardziej, że nie było już schowka. Zniknął razem z połową pałacu i sporą częścią ogrodu. Potencjalny Elf przemówił do mnie dobrze mi znanym, dziewczęcym głosem:
- Noxik? Chyba właśnie próbowałeś zabić swoją własną matkę…  
Po tych słowach rozległo się wściekłe, gardłowe warczenie, które przyprawiło mnie o nerwowe dreszcze - nigdy nie zwiastowało niczego dobrego.
Mamusia.
- Noxie Lorcanie Zetharze Vermillionie. Masz szlaban. Na wszystko.
Do końca pierwszego milenium twojego życia.
Ups. Chyba coś poszło nie tak… Nawet bardzo, sądząc po skali zniszczeń. Wytrzeźwiałem błyskawicznie.
- Jak dawno temu wyjechała Cath? - spytałem. Może przynajmniej ona
nie zwali mi się  teraz na głowę.
- Zejdź. Z. Moich. Oczu. Zanim. Cię. Zamienię. W. Gnojnego. Szczura. - wycedziła moja rodzicielka.
Popatrzyłem na Claire, która stała tuż obok niej i najwyraźniej próbowała powstrzymać ją przed nagłym atakiem. Moja własna siostra wzruszyła ramionami i posłała mi spojrzenie w stylu “Bardzo mi przykro, ale teraz to już przesadziłeś”.
Wziąłem głębszy oddech.
Raz się żyje, pomyślałem. I tak zapewne miałem umrzeć, więc wstałem, otrzepałem się z pyłu i popiołu, i wyprostowałem się, patrząc matce prosto w oczy.
- Muszę znać odpowiedź. Kiedy Catherine odjechała i co dokładnie jej powiedzieliście?
Spojrzenie Claire powiedziało mi, że przeholowałem. To był w sumie moment, bo sekundę później poczułem, że ktoś chyba próbuje rzucić na mnie urok, a potem siedziałem  już na skruszonych resztkach  podłogi i wydawałem z siebie miauknięcia o nieokreślonej wysokości.
Ja normalnie zamorduję tego, od kogo zaczęła się epidemia, przez niego nie umiałem nawet wyczuć, że ktoś próbuje coś mi zrobić, dopóki nie było za późno.
- Następnym razem będzie szczur – powiedziała moja matka z nieco szalonym uśmiechem na twarzy – Obiecuję ci to.
Miauknąłem, próbując zaprotestować.
- Tak, tak – rzuciła, wychodząc przez szczątki ściany – a, zapomniałabym. Nie do końca potrafię zdejmować to zaklęcie, więc obawiam się, że będziesz musiał poczekać, aż Verbenn odzyska przytomność. Może ona coś
na to poradzi.
Teraz miauknąłem już ze złością.
Skupiłem się na własnym ciele, próbując chociaż odnaleźć źródło magii. Co z tego, że jestem kotem, przecież to nie jest pośmiertny urok taki jak Nero. Zawarczałem ze złością. Zakręciłem się wokół własnej osi i wtedy…
Zobaczyłem kropkę.
Ta kropka była taka…  Niebezpieczna. Musiałem ją złapać.
Koniecznie.

2 komentarze: