Rozdział XVIII

<< Rozdział XVII

Co to za pomysł, żeby kazać Demonowi bawić się w Wampira? Gdyby nie Nero, Verbenn musiałaby chyba poczekać jeszcze kilka dni na obiad, co bynajmniej nie miałoby dobrego wpływu na jej zdolność do regeneracji. Chowaniec łaskawie zaoferował się, że złapie jakąś sarnę i przywlecze ją, jeszcze żywą, do obozowiska. Nie byłem tym zbytnio zachwycony, ale czegóż się nie robi dla pacjentów? Postanowiłem się pobawić w pana doktora, to muszę dobrze spełniać tę rolę. Gdy tylko irbis zniknął w lesie, rozpocząłem przygotowania do wykrwawiania ofiary.
- Zazwyczaj upuszcza się tylko trochę krwi - powiedziała Verbenn - ale to dlatego, że pije się ją codziennie. Po lampce do obiadu.
Skrzywiłem się.
- Nie musisz mnie obdzielać tak szczegółowymi opisami - mruknąłem.
- Spuścisz całą krew, nie mamy warunków, że pobrać jej tylko trochę. Zresztą dawno nic nie piłam, muszę to nadrobić - zdawała się mnie ignorować.
- Może zamiast gadać bez sensu, wytłumaczysz mi, co mam zrobić? - spytałem.
Rzuciła mi urażone spojrzenie.
- Nie gadam bez sensu. Zarzuć linę na tamtą gałąź. Na jednym jej końcu zawiąż porządną pętlę. Założysz ją później na tylne kończyny, więc musi mocno trzymać, żeby sarna się nie wyrwała.
Kiedy posłusznie wykonałem polecenie, skwitowała to skinięciem głowy.
- Jest dobrze. Podciągniesz ją za pomocą drugiego końca, a później przywiążesz go… Do tamtego krzaka. Wykrwawianie trochę potrwa.
- Czy ona musi być wtedy żywa? - spytałem ponuro.
- Dzięki temu będzie krócej.
- Jesteś sadystką - mruknąłem.
- Jestem Wampirzycą i nic na to nie poradzę. Przynajmniej zaliczam się
do wegetarian i nie poluję na Ludzi. Podstaw tam jakieś naczynie, w końcu potrzebuję krwi, nie mięsa.
- Będzie sarniny na kilka dni - zauważyłem - a nie można jej chociaż ogłuszyć?
Westchnęła.
- Oczywiście, że można. Skoro jesteś bardziej humanitarny względem zwierząt, niż Sapiens, to proszę bardzo.
- Ci, którymi ja się zajmuję, są już martwi.
- Ale mogłam porozmawiać z moją siostrą, tak? I to naprawdę z nią, nie z tobą.
- Przyzwanie świadomości to w rzeczywistości wykorzystanie odrobiny duszy, która pozostała. Tej maleńkiej ilości, która w chwili śmierci nie znikła razem z resztą, bo była najmocniej przywiązana do ciała. Ona wiedziała, że mi służy tylko dlatego, że kilka razy przyzywałem ją razem ze świadomością, bo potrzebowałem jej do bardziej złożonych zadań. Inaczej nawet by nie wiedziała, że w ogóle jeszcze istnieje.
- Świetnie - burknęła Verbenn i milczała, dopóki Nero nie wrócił ze swoją ofiarą.
Przywlókł młodą, zdrową sarnę. Jeszcze się rzucała. Zamiast ogłuszenia użyłem ziół. Jakoś często ostatnio z nich korzystałem. Może po tym wszystkim zostanę zielarzem? Wykorzystałem wcześniej przygotowany napar i podstawiłem go pod nozdrza zwierzęcia, które niemal natychmiast się uspokoiło i zasnęło. Powiesiłem je za nogi i podciąłem żyły w miejscach, które wskazała mi Wampirzyca. Po pół godzinie było już po wszystkim. Verbenn wypiła swoją porcję krwi, a ja zająłem się obrabianiem mięsa. Po pokrojeniu na drobniejsze porcje i magicznym ich schłodzeniu wywnioskowałem, że starczy nam sarniny na dość długo. Jeszcze tego wieczoru mieliśmy ucztę.
- Pewnie zaraz mi powiesz, że zrobiłam głupi błąd, krzycząc i dając Trollom znać, że żyję, co? - spytała z sarkazmem, kiedy leżeliśmy już na posłaniach, a Nero objął pierwszą wartę.
- Gdybym był tobą, pewnie też bym tak zrobił - stwierdziłem - we dwoje popełniliśmy dwa błędy: ty krzyknęłaś, bo gdybyś go po prostu uderzyła, nic by się nie stało, a ja nie przewidziałem, że w tak dużej grupie musiał być Troll Równinny.
- Inaczej by jej długo nie utrzymały - dodała - ale czemu nie pomogłeś mi od razu? Już myślałam, że wziąłeś nogi za pas.
Uśmiechnąłem się ponuro.
- Gdybym władował się do środka razem z tobą i skupił na walce wręcz, zamiast przyzwać odsiecz, zginęlibyśmy oboje. Było ich zbyt wielu. Potrzebowałem chwili, aby przyzwać odpowiednią ilość Nieumarłych.
- Muszę stać się silniejsza - burknęła pod nosem, a głośniej dodała
- A gdyby ktoś cię napadł i nie miałbyś czasu na takie rzeczy?
- Próbowałbym utrzymać się przy życiu na tyle długo, żeby przywołać pomoc. Albo skorzystałbym z czegoś innego niż Nekromancja.
- Na przykład kule ognia? - Czy mi się zdawało, czy ona się rozmarzyła?
- To takie widowiskowe.
- Na przykład strumienie skondensowanej energii - odparłem - szybsze
i skuteczniejsze.
- Ale nie ma takich fajnych wybuchów - westchnęła z żalem.
- Czyżbym miał do czynienia z piromanką?
- Być może - przybrała tajemniczy wyraz twarzy. - Ostatnio mówiłeś,
że nie zabiłeś żadnego sapiens, a teraz tak bezceremonialnie zrzuciłeś Trolle
z mostu i roztrzaskałeś je o wodę i skały dwieście metrów niżej.
Zawahałem się.
- Pierwszą wymówką może być fakt, że nie zalicza się ich do Sapiens, ale tak naprawdę nie miałem wyjścia. Nie pozwoliłyby nam odejść, a zabicie ich w inny sposób miałoby przecież ten sam skutek. Poza tym były nader agresywne, prawdopodobnie nie byłaś pierwszą przejezdną, na którą się rzuciły.
- I pomyśleć, że teraz tyle kasy leży pod mostem. Całe pięć miedziaków…- westchnęła.
- To bardzo częsty numer, jaki moja rasa wycina Trollom - odparłem z uśmiechem - wiedzą, że jesteśmy od nich mądrzejsi, więc dochodzą do wniosku, że mamy rację. Nawet im do łbów nie przyjdzie, że właśnie dzięki wyższemu ilorazowi inteligencji będziemy ich oszukiwać.
- Świetnie - skwitowała - ale następnym razem obierz inną drogę, nie chcę mieć więcej do czynienia z tymi przygłupami.
- Ta droga jest najkrótsza - odparłem - i nie miałem pojęcia, że most został obstawiony, bo trzy miesiące temu nie było w okolicy ani jednego Trolla.
Sam chciałbym wiedzieć, co się stało, że akurat tutaj zebrała się ich taka ekipa. A, właśnie. Pociesza cię fakt, że zbliżamy się do Abrais?
Spojrzała na mnie jak na wariata.
- Tak, jeszcze ze dwa tygodnie drogi. Wprost nie mogę się doczekać,
aż trafię do stolicy i twojego rodzinnego domu. Myślisz, że ta twoja najmłodsza siostra…
- Claire - wtrąciłem.
- Claire, upiecze ci jakieś pyszne ciasteczka? I jak to się właściwie stało - podniosła się na łokciach i zmierzyła mnie bacznym spojrzeniem - że w twojej rodzinie jest aż trójka młodocianych w tak podobnym wieku? Skoro jesteś najstarszy, a masz tylko trzydzieści sześć lat, to żadna z twoich sióstr nie może mieć więcej. O ile jakiejkolwiek nieśmiertelnej rodzinie rodzi się więcej niż jedno dziecko, zazwyczaj dzieje się to na przestrzeni wieków!
- Przecież sama jesteś ode mnie trzynaście lat młodsza, a miałaś siostrę - zauważyłem - poza tym Claire i Hefren to bliźniaczki jednojajowe.
- Tak? - spytała - na obrazie nie wyglądały na aż tak identyczne.
- Bo mają zupełnie odmienne charaktery - odparłem - jedna ciągle się wścieka, druga non stop się śmieje. Jakby nie mogły tego rozłożyć równomiernie. Nawet ubierają się inaczej.
- Wygląda na to, że nasze rody są dziwnie płodne - zauważyła.
- Nie widzę powodu do narzekań - skrzywiłem się - chociaż… taka Hefren…
- Jest bardzo miła - oznajmiła wyniośle - w przeciwieństwie do ciebie, Ghulu. Uduś się przez sen.
- To miało znaczyć dobranoc?
Odpowiedziała mi cisza.


Jak się okazało, krew jest w stanie zdziałać z Wampirem cuda. Następnego dnia po ranie Verbenn została cienka, zaróżowiona linia, a sama dziewczyna tryskała energią.
- Wstawaj, Nekromanto! - krzyknęła tuż nad moim uchem.
- Szoooo, aeosochozi? -  pozostawałem na słodkiej granicy pomiędzy snem a światem realnym. Melisa musiała nadal działać.
- Śniadanie - odparła krótko Wampirzyca, po czym przyłożyła mi glanem w bok. Chyba chciała mnie w ten sposób zmotywować do wstania.
- Może tak dla odmiany kopniesz w kalendarz? - spytałem, już prawie całkowicie rozbudzony - ewentualnie mógłbym ci pomóc.
Verbenn wymamrotała coś niewyraźnie, co zabrzmiało jak “jasne, jasne”.
- Naleśnika? - zapytała przesadnie słodkim tonem. - Nie, nie dodałam
do nich wilczej jagody.
Usiadłem powoli na posłaniu i rzuciłem jej zaskoczone spojrzenie. Od kiedy ona jest taka uczynna?
- Po prostu staram się być miła, dobra? - powiedziała urażonym tonem, podając mi menażkę z dwoma cienkimi, zwiniętymi w rulony plackami.
Jedno musiałem Wampirzycy przyznać. Bardzo dobrze gotowała.
Po skończonym posiłku Verbenn machnęła ręką i wszystkie brudne naczynia zniknęły.
- Magia Azis, co? - zażartowałem.
- Bardzo śmieszne, Nekromanto od siedmiu boleści. Zwykła Magia Kuchenna. Wszystkie małe Wampirzątka uczą się jej na samym początku.
- Nie ma to jak dobra hierarchia wartości - skwitowałem.
- Hierarchia wartości nie ma tu nic do rzeczy. To najprostszy rodzaj magii, jaki tylko istnieje. Dopiero potem przechodzimy do trudniejszych rzeczy.
- Małe Demoniątka na początku uczą się sprzątać, nie gotować - mruknąłem - bo następne, co opanowują, jest dość… destrukcyjne.
Verbenn wzruszyła ramionami.
- Co kraj to obyczaj.
Podniosłem się i zacząłem siodłać konia.
- Ile dni pozostało nam do końca? - zapytała zdawkowo.
Zacząłem się zastanawiać, czy mówi o podróży czy moim życiu, ale po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że może jej chodzić tylko
o jedno.
- Nie wiem, może przy rozsądnym dysponowaniu energią jakieś dwa miesiące.  
- Tak z ciekawości - wlepiła we mnie spojrzenie nieco bardziej, niż chwilę wcześniej, zaciekawione; - Jak chcesz przetransportować nas z powrotem
na stały ląd, skoro utracisz swoje Nekrusiowe moce?
- Hm, chyba będziesz musiała sobie jakoś poradzić z nowo nabytą magią
i sama to zrobić.
- Świetnie - burknęła - a może po prostu dorwę jakiegoś Smoka i poproszę o pomoc?
- Powodzenia. Nikomu nie udało się skłonić jeszcze żadnego Smoka do współpracy.
- No to czeka nas urocze życie na wyspie. - niezbyt optymistycznie stwierdziła Verbenn - wezmę sobie jakąś piłkę, odbiję na niej dłoń i będę miała przynajmniej normalne towarzystwo. Bo tylko z tobą bym zwariowała.
- Ewentualnie mogę się przenieść na drugą stronę wyspy - zaproponowałem.
- Ale tylko od zawietrznej strony. Nie chcę żeby trupi odór zakłócał moje wewnętrzne oko.
- Wewnętrzne oko?
- Mój wewnętrzny spokój.
- Ciekawe. Bardzo ciekawe. Zajmijmy się może dotarciem do Abrais.
To chyba nie jest taki zły pomysł. A może to również zakłóca Twoje wewnętrzne oko?
Verbenn rzuciła mi spojrzenie typu “A z glana byś przypadkiem nie chciał?”
- Kiedyś przyjdzie ten moment, że będę mogła cię zabić. Każdy sąd mnie wtedy uniewinni.
- Każdy sąd zarówno w Daemon Hyperboreus, jak i w Meridianus, będzie cię ścigał.
- Prędzej ciebie za znęcanie się nad niewinną Wampirzycą - odpowiedziała z miną smutnego kociątka.
- No właśnie – parsknąłem – jesteś Wampirzycą, a ja nie dość, że Demonem, to jeszcze Nekromantą.
- Jesteście paradoksem – jakby trochę przygasła - wy wszyscy, Ghulowi trupo-maniacy.
W odpowiedzi, z bliżej nieznanej mi przyczyny, zaniosłem się śmiechem, który niemal natychmiast przerodził się w ostry kaszel. To definitywnie ucięło naszą miłą pogawędkę.



Kolejne dwa tygodnie podróży minęły nam zaskakująco pogodnie. Verbenn zachowywała się niemal przyjaźnie. Starałem się nie psuć jej humoru i nie odzywałem się zbyt często. Jej nastrój wydawał mi się niebezpiecznie radosny. W końcu nie wytrzymałem i zapytałem Nero, czy Kuro nie wie, dlaczego Wampirzyca jest aż tak wesoła. Mój przyjaciel milczał przez chwilę.
~ Podobno cieszy się, że odnalazła siostrę i nareszcie wie, kto ją zabił. Kuro twierdzi, że opracowuje zemstę i chyba ma zamiar cię do niej włączyć. Ma to coś wspólnego z Rytuałem.
~ Mam się bać?~ spytałem. Skoro coś knuła, to zapewne nie tylko Asper powinien się jej obawiać.
~Możliwe.
Świetnie.
Okolica stawała się coraz chłodniejsza i bardziej mglista. Teraz prawie każdego wieczoru po ziemi sunęły zimne, mleczne macki, zasłaniające wszystko, co znajdowało się na wysokości kolan lub niżej. Zmuszało nas
to do szukania wzniesień lub spania na drzewach. Staraliśmy się maksymalnie wykorzystać powoli skracające się dni, ale gdy pojawiała się mgła,
nie byliśmy w stanie poruszać się szybciej, niż stępem, bo konie potykały się na niewidocznych przeszkodach. Takie uroki północnej części Kontynentu, gdy nadchodzi jesień. Mimo to, nie narzekałem. Czułem, że wracam do domu. Uwielbiałem rozciągające się na przemian z równinami lasy i puszcze. Trakt biegł przez dzikie ostępy, jeśli ktoś chciał zatrzymać się w wiosce, musiał zjechać z gościńca i co najmniej dwadzieścia minut jechać stępa węższą drogą, zanim dotarł do jakiejś wioski bądź miasteczka. Spotykaliśmy coraz więcej podróżnych. Najczęściej byli to wieśniacy, wracający ze stadami zwierząt z pastwisk bądź myśliwi, niosący zwierzynę. Mówi się, że wśród Demonów jest więcej szlachty niż mieszczaństwa i chłopstwa razem wziętych. To bajki dla małych, naiwnych dzieci. Żaden kraj nie byłby w stanie funkcjonować bez siły roboczej. Niemożliwym jest wykarmienie wszystkich obywateli tylko i wyłącznie importowaną żywnością. Tym bardziej, że trzeba mieć środki do sprowadzania towarów zza granicy. Przemysł rolniczy może i nie kwitnie w Daemon Hyperboreus, ale Meridianus próbuje nadrobić te straty. Zamiast tego, mnóstwo farmerów zajmuje się hodowlą zwierząt, a Góry Północne zapewniają nam niezliczone surowce, takie jak złoto, srebro i kamienie szlachetne. Krasnoludy zgrzytają zębami, ale handlują z nami na zasadzie wymiany: produkty ich ogromnych hut i kuźni w zamian za nowe surowce, w dodatku niezwykle kosztowne. Jednakże, do wydobycia takowych również potrzebni są chłopi. Szlachta nie zniżyłaby się też do poziomu rzemieślników. Cechy i gildie to pole do popisu dla mieszczaństwa. Nasz król dba o możliwie największą samowystarczalność kraju, a to wymaga dużej liczebności niższych warstw społecznych. W efekcie szlachta owszem, stanowi największy odsetek ludności w porównaniu z innymi państwami, ale w rzeczywistości jest jej około trzydziestu procent a nie, jak się mówi, siedemdziesięciu. Urządziłem sobie na ten temat krótką pogawędkę z Verbenn, która twierdziła, że jednak przydałoby nam się nieco mniej arystokratycznej inteligencji w zamian za większą liczbę rąk do pracy.
- Widziałeś kiedyś, żeby jeden wieśniak zajmował się tysiącem krów? – spytała retorycznie, ale ja i tak musiałem odpowiedzieć.
- Nie widziałem, u nas też tak nie jest. Skąd wnioski, że mamy tak mało chłopstwa?
- Brakuje u was jakichkolwiek konfliktów między warstwami społecznymi – zauważyła – a coś takiego jest niemożliwe, chyba, że szlachty jest tak dużo, że biedniejsi nie mają nawet co marzyć o powstaniach.
Parsknąłem.
- Każdy zna swoje miejsce, a podatki są sprawiedliwie rozdzielone. Chłopstwo nie ma na co narzekać, nie to co w Imperium. Z tego, co mówisz, wynika, iż uważasz Królestwo Demonów za najbardziej rozwinięte państwo na całym Kontynencie.
- Wcale tak nie twierdzę. My też nie mamy konfliktów.
- Bo większość pracuje w fabrykach sztucznej krwi? – zgadłem.
- Tak. Zarabiają uczciwie i nie narzekają.
- I dobrze – podsumowałem – jaki jest więc cel naszej dyskusji?
- Chyba nie ma żadnego – mruknęła.



Następnego dnia nareszcie ujrzeliśmy w dali Abrais i wijącą się, błyszczącą wstęgę rzeki Caedes, w której zakolu zostało wybudowane. Wampiry mogą sobie mówić, że Sangria to najwspanialsze miasto na Kontynencie. Elfy mogą wywyższać się, że ich budynki są żywe, a Aménite najbardziej przyjazne dla zwierząt i roślin. Ludzie utrzymywać, że Inezis jest największe i najlepsze. Krasnoludy, że cała ich stolica, Asgard, została wykuta w skale, a kamienie szlachetne, jakie się w niej znajdują, mogłyby zapełnić niejeden skarbiec. Ale to właśnie Abrais jest najwspanialsze. Pomijając starożytne, smocze miasta, nie ma starszej osady Sapiens. Żadna uliczka nie powstała tu przez przypadek. Wysokie marmurowe mury błyszczały w świetle słońca. Ponad nie wybijały się wieżyczki szlacheckich dworów, a w samym środku stała, majestatyczna jak zawsze, wspaniała iglica najwyższej baszty zamku królewskiego. Mimowolnie przybrałem błogi wyraz twarzy.
- Zdawało mi się, że chciałeś uciec z tego miasta – Verbenn najwyraźniej zauważyła moją minę – a teraz szczerzysz się, jak gdybyś znowu naćpał się jakichś ziółek na poprawienie humoru.
- To nie było śmieszne – burknąłem – i to nie moja wina, że tamta starucha  mnie tak potraktowała.
Fakt, ci, którzy nie używają Magii, nigdy nie zatrzymują się w rozwoju. Przeżywają pięćset do siedmiuset lat i umierają ze starości. Nie mówiłem
o tym wcześniej, ale zielarka ze śmiechozielem musiała być już u schyłku życia. Może właśnie wiek sprawił, że zwariowała.
- Uśmiechnąłem się, bo może i czułem się tu zniewolony, ale to był najbezpieczniejszy i, mimo wszystko, najszczęśliwszy okres w moim życiu.
Parsknęła, ale nie odezwała się więcej.




Przekroczenie bram miejskich nie sprawiło nam żadnych problemów. Oczywiście strażnicy zażądali od Verbenn paszportu, ale gdy go zobaczyli, zupełnie stracili nią zainteresowanie. Minęła ich niemal nonszalanckim krokiem, prowadząc Thora za uzdę. Skierowaliśmy się w górę, ku środkowi miasta.
Abrais składało się z trzech części, które były od siebie oddzielone identycznymi, grubymi murami. Zewnętrzny krąg stanowiły siedziby cechów
i gildii, targi, mieszczańskie kamienice i doki, z których można było dostać się barką aż do Oceanu Burz na dalekiej północy. Po przejściu przez drugi mur miasto zmieniało się nie do poznania. Wspaniałe, piękne wille i pałace zajmowały ogromny teren, ulice były o wiele szersze i czystsze, a liczne parki i skwery zadziwiały nawet swoich stałych bywalców. Rosły w nich wielkie, stare drzewa i niezwykłe, księżycowe kwiaty, kwitnące tylko i wyłącznie
o północy. Sam środek Abrais stanowił wewnętrzny krąg, w którego centrum stał zamek królewski, otoczony przez biblioteki i uniwersytety, do których dostęp mieli tylko najbogatsi obywatele.
Oczywiście monarcha wściekłby się, gdyby dokoła kręciła się tylko młodzież, toteż założył Zgromadzenie Starszych i Szkołę Rycerską, w której szanowani seniorzy – zarówno Magowie, jak i laicy w dziedzinie Czarów – mogli swobodnie spędzać czas na dyskusjach i załamywaniu rąk nad tym, jak „dzisiejszym nastolatkom poprzewracało się w głowie”. Rzecz jasna ja również, mimo, że ukończyłem trzydzieści sześć lat, zaliczałem się do tychże „nastolatków”. Ba, licząc według miary ludzkiej, opierającej się na porach deszczowych i suszach, których doświadczają zamiast rzadziej zmieniających się wiosen, lat, jesieni i zim, mam już około pięćdziesięciu lat, co oznacza, że osiągnąłem już wiek niewiele większy od średniej długości życia Homo Sapiens!
Bardzo się postaraliśmy, żeby pokonać cały zewnętrzny krąg najszybciej, jak to możliwe. Zarówno Verbenn, jak i ja, byliśmy już zmęczeni podróżą i nawet wizja siłą tulącej mnie, rozradowanej Claire – i Smoki wiedzą czego jeszcze się spodziewać ze strony rodziców – nie mogła mnie odwieść od przyspieszenia. Gdy znaleźliśmy się w kręgu środkowym, Wampirzyca zaczęła się rozglądać z taką energią, że zacząłem się obawiać, że urwie sobie głowę.
- Coś się stało? – spytałem.
- Gdy byłam tu poprzednim razem, ghulowi strażnicy nie chcieli mnie wpuścić. A teraz nawet się mną nie zainteresowali! Gdy jeszcze kiedyś tu przyjadę, przyciągnę cię tu za sobą, choćby siłą i znowu bez problemu wejdę. Może nawet dopuszczą mnie do królewskich bibliotek?
Uśmiechnąłem się pod nosem. Dla smoczego spokoju po prostu pokazałem stróżom symbol rodowy na szyi. Wampirzyca ze mną podróżowała, o czym wyraźnie dałem im znać, więc nawet nie śmieli pisnąć.
- Czyżby miasto należące do Demonów ci się spodobało, o wielmożna Siódemko?
Uśmiechnęła się krzywo.
- Dobrze, że powiedziałeś „wielmożna”, bo inaczej źle byś skończył, plebsie!
- Cóż za sarkazm – zauważyłem – pamiętaj, że nie będziesz miała do czynienia z Hefren, a z Claire, więc raczej ci się nie przyda, Lady.
Skręciliśmy w drogę wiodącą w kierunku wzgórza, na którym stała posiadłość mojego i paru innych rodów. Na rogu jednej z czystych uliczek stał skrzypek, wygrywając zmyślne melodie i machając smyczkiem, jak gdyby jego ręka została zaczarowana, a mag, który rzucił klątwę, chciał urwać ofierze całe ramię. No, dobrze. Nie „jak gdyby”. Ten tutaj naprawdę podpadł wyjątkowo wrednej wiedźmie i codziennie, od południa do zmierzchu, musiał zabawiać całą okolicę najciekawszymi utworami, jakie zostały kiedykolwiek wymyślone. Po latach praktyki był mistrzem smyczka. Skinąłem mu głową, chociaż wątpiłem, by mnie pamiętał. Pobierałem kiedyś u niego nauki, bo facet i tak nie mógł robić nic innego, niż gra. Skłonił się mi i Verbenn w geście powitania, nawet na chwilę nie przerywając koncertu. Pozwoliłem Duke'owi zwolnić do stępa. Po chwili dotarliśmy pod bramę prowadzącą do miejsca, w którym spędziłem pierwsze dziewięć lat swojego życia. Z zewnątrz posiadłość wyglądała dość podobnie do tej w Megalopolis. Również strzegły jej dwa rysie i dwóch wartowników pod murem. Oni też należeli do nowej służby. Doszedłem do wniosku, że skoro użyłem już wcześniej symbolu rodowego przy zwykłych stróżach miejskich, a rodzina i tak nie uchowa mojego przybycia w tajemnicy, to nie zaszkodzi skorzystać z niego i teraz. Mina strażników była bezcenna. Ich oczy omal nie wyszły z orbit, gdy uświadomili sobie, że Demon na rosłym ogierze, wyglądający jak utrudzony podróżą włóczykij, jest pierworodnym potomkiem ich chlebodawcy. W ukłonach mnie powitali, spytali, czy Verbenn mi towarzyszy, otworzyli bramę tak gwałtownie i szeroko, że omal nie wyrwali jej z zawiasów, po czym cofnęli się pospiesznie, jak gdyby w strachu, że coś mi się nie spodoba. Z westchnieniem ruszyliśmy dalej.
Zatrzymaliśmy się prawie pod samymi drzwiami frontowymi. Oddaliśmy stajennym Duke'a i Thora. Nero postanowił zostać z Kuro na dworze, a z cienia jego myśli wyczułem, że chciał po prostu wspiąć się na drzewo i obserwować z niego okolicę. Z czasem jego demoniczna natura ustępowała coraz bardziej kociej i w tej chwili nawet nie oponował nazywaniu go Chowańcem. Czasami niemal zapominał, że niegdyś chodził na dwóch nogach. Klątwa została skonstruowana lepiej, niż początkowo mu się wydawało.
Wspięliśmy się z Verbenn po marmurowych stopniach i zanim zdążyłem sięgnąć po kołatkę, drzwi frontowe otworzyły się bezszelestnie i wyskoczyła zza nich blada istota od stóp do głów ubrana w czarne skórzane ubrania godne największych nasto- i dziestoletnich buntowników. Rzuciła się na mnie, zwalając mnie z nóg. Stałem na skraju schodów, więc, próbując się cofnąć
i zamortyzować uderzenie, trafiłem stopą w pustkę i poleciałem
z napastniczką w dół. Wylądowałem na eleganckiej kostce brukowej, ledwie powstrzymując się od przekleństw. Zdecydowanie zbyt często zdarzało mi się spadać. Niespecjalnie mi się to podobało.
- Nox! – zawołała blada istota, odciągając mnie od ponurych myśli i złapała mnie za ramiona drobnymi dłońmi ubranymi w, rzecz jasna, czarne, skórzane rękawiczki. Przyjrzałem się uważniej jej twarzy. Zdecydowanie była to dziewczyna. Nie miałem pojęcia, jak określić jej fryzurę. Prawa skroń została przycięta na jeża, podczas gdy burza kruczoczarnych włosów z reszty głowy opadała w nierównych kaskadach, zasłaniając lewe ucho i ramię. Wielkie oczy barwy węgli wpatrywały się we mnie z jakimiś niemożliwymi do zdefiniowania emocjami. Jedynie rysy twarzy mogły mnie utwierdzić w przekonaniu, że poprawnie ją rozpoznałem. Nie mogłem jednak w to uwierzyć.
Istota przytuliła mnie tak mocno, że omal nie zmiażdżyła mi żeber. Otoczył mnie zapach truskawek, a długie, dziwnie przycięte włosy opadały na twarz, pchając się wszędzie, gdzie się dało. Po chwili się ode mnie oderwała. Zaczęła się intensywnie wpatrywać prosto w moje oczy. Nawet z tej odległości ledwie udawało mi się rozróżnić tęczówki od źrenic. A potem znowu się do mnie przykleiła. Czułem, jak drżała.
- Bracie! – zawołała – myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę!
To mogła być tylko i wyłącznie Claire. Tyle, że ze słodkiej dziewczynki przeistoczyła się w… to coś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz