Rozdział XII



Następne dwa tygodnie zeszły nam na mozolnym posuwaniu się naprzód.

Co prawda przez cały czas jechaliśmy, nieraz zmuszając konie do naprawdę długiego galopu, ale nie dojechaliśmy nawet do Daemon Meridianus, co oznaczało, że jest jeszcze bardzo daleko do Megalopolis.

Od czasu, gdy dotarliśmy do Sangrii, podróżowaliśmy nieskończonymi równinami, a krajobraz potrafił nie zmienić się przez kilka godzin ani odrobinę, przy czym zmiana była równowarta z pojawieniem się w pobliżu ogromnych folwarków, w których Wampiry przeprowadzały syntezę sztucznej krwi lub hodowały zwierzęta służące za posiłek. Nie przepadałem za widokiem tych ogromnych fabryk, ale przynajmniej były w miarę czyste. W miarę.
Tyle dobrego, że nie musiałem ich zbyt długo podziwiać, bo następnego dnia przekroczyliśmy granicę i znaleźliśmy się na terenie Imperium. Szczęście w nieszczęściu, bo Ludzie są znacznie gorsi od Wampirów, jak chodzi o podejrzliwość względem innych ras. Samo przejście przez granicę omal nie skończyło się walką. Przed pozbyciem się straży powstrzymał mnie tylko Nero, twierdząc, że taka akcja byłaby bardzo niepożądana. Musiałem zacisnąć zęby i milczeć, kiedy Ludzie dokładnie sprawdzali każdą moją kieszeń.
W końcu nawet pod zmarszczonym kawałkiem materiału mógł się kryć dwuręczny miecz albo, co gorsza, ogromna księga Czarnej Magii.
Ludzie strasznie się obawiają innych ras. Oczywiście mam na myśli zwykłych obywateli, bo uprzedzenia wszystkich, którzy na co dzień spotykają się z pozostałymi Sapiens, są o wiele mniejsze. Niewiadomo skąd zwykli Ludzie ubzdurali sobie, że Wampiry wypiją całą ich krew (przy czym jedynym sposobem na ich zabicie jest wbicie osikowego kołka w serce), Wilkołaki ich pożrą lub przemienią w swoich pobratymców (a zabić je można tylko srebrem), Elfy i Mroczne Elfy rzucą na nich uroki lub uwiodą i uduszą. Niziołków uważali za czarnoksiężników, ciekawe skąd takie wnioski, a Krasnoludy były wcieleniem wszelkich grzechów dotyczących rozpusty (tutaj akurat mogłem się trochę zgodzić). Najbardziej jednak bawiła mnie ludzka opinia o Demonach. Ponoć paramy się Czarną Magią i jesteśmy dziećmi diabła, naszym celem jest sprowadzenie Ludzi na złą ścieżkę, a kiedy tylko nam się to uda, rzekomo pożeramy pożerać dusze swoich ofiar. Jeśli podróżowało się przez Imperium otwarcie przyznając się do swojej rasy, biedne, przesądne istoty tylko szemrały między sobą. Ale jeśli spróbowałbyś zatuszować w trakcie podróży swoje pochodzenie, albo jeszcze się osiedlił w Imperium, a Ludzie zorientowaliby się, że jesteś na przykład Demonem, w przeciągu pięciu godzin pojawiliby się pod twoim domem czy gospodą z pochodniami i najróżniejszymi symbolami ich wiary, aby wykurzyć „złego ducha”. Do Magii mieli zresztą podobne podejście, ale ci, którzy zajęli się tą sztuką, byli jednak szanowani. I tylko oni budzili wystarczający, poza królem, respekt, aby odwieść biednych Homo Sapiens od napastowania obcokrajowców.
Kiedy więc przekroczyliśmy granicę, mimowolnie zacząłem się zastanawiać, kiedy zaatakują nas rozjuszeni wieśniacy. Bynajmniej nie pomagał fakt, że zarówno ja jak i Verbenn byliśmy ubrani całkowicie na czarno, włączając w to ciężkie, podróżne płaszcze z obszernymi kapturami (ktoś kiedyś nas przez to porównał do Nazguli), a towarzyszył nam kot z rogami i roztrojonym ogonem oraz ogromny irbis, uchodzący ponoć za symbol jakiegoś odłamu Czarnej Magii. Tyle dobrego, że Ludzie nie są zbytnio wyczuleni na Magię, więc nie byli w stanie domyślić się, że jestem Nekromantą, dopóki bym im tego nie pokazał, czego zresztą nie miałem najmniejszego zamiaru robić. Od Maga innej rasy gorszy jest tylko Nekromanta, a jeśli w jego żyłach nie płynie ludzka krew, to jeszcze gorzej.
Nic dziwnego, że chciałem jak najszybciej wydostać się z terenu Imperium. Niestety, nie było to takie łatwe zadanie, gdyż droga była możliwa do pokonania w co najmniej dwa tygodnie. Jedenaście dni miałem już za sobą i nie mogłem doczekać się zakończenia dwunastego. Tyle, że Verbenn zaczęła zachowywać się trochę niepokojąco. Kręciła się w siodle, zbladła wyraźnie i jadła dwa razy więcej, niż wcześniej.
Kiedy w końcu rozpaliliśmy ognisko, aby spędzić noc w ustronnym zagajniku, nie wytrzymałem.
- Co ci jest? – spytałem, z miejsca nastawiając się na ostrą wymianę zdań. Do tej pory udawało nam się nie pokłócić, ale tylko dlatego, że mieliśmy niepisany pakt o wzajemnym utrzymywaniu milczenia.
Rzuciła mi spojrzenie, które wyraźnie mówiło, iż to nie mój interes, po czym wlepiła wygłodniały wzrok w piekącego się na ogniu zająca.
- Nic – burknęła.
Jej spojrzenie dało mi wystarczającą podpowiedź.
- Spragniona? – spytałem zgryźliwym tonem – Czyżbyś na widok folwarków zapomniała o podstawowych potrzebach Wąpierzy?
Parsknęła.
- Wierz mi, o tym nie da się zapomnieć. I chyba na serio upuszczę ci trochę krwi, przeprowadzę przez filtr i będzie w porządku.
- Żeby jeszcze istniał taki filtr – zauważyłem radośnie – Tak czy inaczej nie mam zamiaru przeszkadzać ci w zaspokajaniu potrzeb, o ile nie zaatakujesz jakiegoś wieśniaka i nie zwalisz mi na łeb całej wsi przesądnych Ludzi.
Syknęła.
- Też nie mam zamiaru utrudniać sobie życia, chociaż, jeśli oznaczałoby to zrzucenie ci na głowę kłopotów, może bym się jednak skusiła.
Westchnąłem.
Ogień trzaskał wesoło, mocno kontrastując z nastrojem panującym wokół niego. Zdjąłem trzy króliki z rożna i podałem po jednym Verbenn i Nero, po czym wziąłem pierwszy kęs. Mięso było zbyt mocno przypieczone i śmierdziało spalenizną. Skrzywiłem się, po czym oddałem swoją porcję Chowańcowi.
Zaczynałem tracić apetyt na cokolwiek, co było jadalne, tym bardziej, że ostatnio przy każdym posiłku towarzyszył mi smak zwęglonego posiłku.
- Wezmę wartę – mruknąłem po chwili, wstając – Nero nie powinien pilnować nas całymi nocami, bo w końcu padnie z przemęczenia, a i Kuro musi więcej spać, nie jest jeszcze dorosły.
Verbenn skinęła głową.
- Obudź mnie za jakieś trzy godziny – mruknęła, po czym odłożyła drobne pozostałości ze swojego królika, zawinęła się w koc i położyła, odwracając się do mnie plecami.
Nero rzucił mi badawcze spojrzenie.
~Na pewno chcesz wartować? Nie jesteśmy zmęczeni.
~Na pewno~ odpowiedziałem spokojnie, po czym podniosłem się, zgasiłem i zamaskowałem ognisko, i wspiąłem na najbliższe drzewo.
Usadowiłem się w rozgałęzieniu konarów, przykryłem płaszczem i zacząłem nasłuchiwać czegokolwiek, co nie pasowałoby do dźwięków śpiącego lasu.



Dzień później, gdy byliśmy już blisko granicy i zacząłem mieć nadzieję, że uda nam się dotrzeć do Daemon Meridianus bez zostania potraktowanymi jak potwory, Verbenn musiała zrobić mały skok w bok i zapolować.
W Imperium syntetyczna krew była osiągalna tylko dla nielicznych zarejestrowanych jako obywatele Wampirów, przez co jedynym sposobem na zdobycie posoki było polowanie na zwierzęta. Problem w tym, że Imperium od zawsze było niezwykle zaludnionym państwem i na równinach, gdzie by nie spojrzeć, można było dostrzec jakąś osadę lub przynajmniej farmę. Skutkowało to tym, że jakiekolwiek polowania były trudne do zatajenia. Kiedy więc byliśmy o dzień drogi od granicy, Verbenn która nie miała już żadnych zapasów krwi, została zmuszona, żeby ją zdobyć.
Postanowiła więc udać się w nocy na małe polowanie. Stwierdziła, że jeśli dorwie jakąś sarnę, powinno jej starczyć na dwa dni potrzebne do zdobycia syntetycznej posoki. Zmieniła ciemny płaszcz z ćwiekami na inny, który był ich pozbawiony, żeby odblaski jej nie zdradziły, po czym znikła w zaroślach. Pojawiła się godzinę później.
Była pełna krwi, wystarczyło na nią spojrzeć, aby to zauważyć. Ale kiedy już się to zrobiło, dało się również zobaczyć, że piła w pośpiechu, bo płaszcz był splamiony posoką, na co Wampir by sobie w normalnych warunkach nie pozwolił. Uniosłem pytająco brew. Czyżby ktoś ją zobaczył?
- Przeklęci Ludzie – warknęła złym tonem – nie mają co robić po nocach, tylko polują. I to akurat w tej części ghulowego zagajnika, który ja sobie wybrałam.
- Widział cię ktoś? – spytałem, zaniepokojony. Ani moja, ani jej rasa nie miała tu dobrej opinii, a spędzenie całej nocy i połowy dnia na dzikim galopie, żeby dotrzeć do granic przed plotką o krwiożerczym Demonie i Wampirze nie było zbyt optymistyczną wizją.
- Tak – mruknęła ponuro, po czym schyliła się nad swoim posłaniem i zaczęła zwijać koc – musimy się pospieszyć. Trochę przytępiło mi zmysły, gdy rozpoczęłam polowanie i zorientowałam się, że byłam obserwowana dopiero, gdy kończyłam. Tamten dzieciak mógł mieć kolegę.
- Chyba go nie zabiłaś? – spytałem, mając nadzieję, że tylko przestraszyła młodego łowcę.
- Coś ty! – parsknęła – niewiele brakowało, a sam by zszedł z tego świata ze strachu. Musimy ruszać już teraz.
Skinąłem głową.
Błyskawicznie się spakowaliśmy, objuczyliśmy konie i obudziliśmy Chowańce. Nero ziewnął przeciągle i się podniósł, mamrocząc coś o budzeniu wielkich kotów nocą. Odwróciłem się do Duke'a i już miałem na niego wsiąść, kiedy zauważyłem blask pochodni zaledwie paręnaście metrów od nas. Ludzie zrobili się sprytniejsi od czasu, gdy ostatnio im uciekłem, bo nie dość, że podeszli nas w ciszy, to jeszcze nie zapalili ognia, dopóki nie było to absolutnie konieczne. Zakląłem. Verbenn syknęła i sięgnęła do juków, gotowa w każdej chwili dobyć swojej katany.
Nie mieliśmy już szans uciec, stanąłem więc przodem do prześladowców, gotów powitać ich jak należy. Doszedłem do słusznego wniosku, że lepiej nie zarzucać na głowę kaptura, bo przesądni wieśniacy pomyślą sobie, że jesteśmy potworami bez twarzy. Nie ma to jak być Nazgulem.
- Nie ruszajcie się, demony! – wrzasnął jakiś odważniejszy, najwyraźniej dowodzący egzorcystyczną grupką.
- Dla ścisłości – powiedziała Verbenn – jestem Wampirzycą, nie Demonem. A te wasze demony duszożercy nie istnieją.
- Precz stąd, potwory! – odkrzyknął. Albo nas nie słyszał, albo był mistrzem w ignorowaniu swoich rozmówców.
- Już sobie idziemy – zapewniłem go, przyjmując najbardziej neutralny ton, jaki znajdował się na mojej liście neutralnych tonów. Gdybym zachowywał się wrogo, przyjęliby, że faktycznie jesteśmy złymi potworami. Przy przyjaznym tonie byliby jeszcze mniej ufni, o ile to możliwe. Neutralny, świadczący o tym, że Ghul mnie obchodzą ci wszyscy Ludzie, dawał szansę, że uwierzą, iż moje spotkanie z nimi jest zupełnie przypadkowe. Mimowolnie zastanawiałem się, dlaczego przychodzą przepędzić innych Sapiens, skoro się ich boją. Przecież bardziej logicznym rozwiązaniem wydałoby się zaszycie w domu i czekanie, aż „zło” przestanie się nimi interesować. Westchnąłem, po czym podszedłem do Duke'a, gotów go dosiąść. 
Niestety wieśniacy nie uwierzyli w moje najszczersze intencje i rzucili się prosto na mnie, widząc, że Verbenn tylko czeka, żeby dobyć katany. Doszli do wniosku, że jestem bezbronny. Skoczyli w moim kierunku z widłami, jakże antydemonicznymi narzędziami. Odwróciłem się w ich stronę i pomyślałem, że czas najwyższy skorzystać z broni białej. Skupiłem magię w dłoniach, przyzywając dwa miecze, Caedes i Neith, po czym wykonałem tylko jeden krok w stronę napastników, przez co się minęliśmy. Znalazłem się za nimi, ale się nie odwróciłem. Nie było potrzeby. Ich niezawodna broń została zniszczona przez pojedyncze cięcie moich ostrzy. Uśmiechnąłem się delikatnie.
- Nie jestem potworem, ale Demonem tak. Zabierajcie się stąd. Chcemy jedynie dotrzeć do stolicy, skąd wypłyniemy czekającym na nas statkiem do Pumilio, królestwa Krasnoludów. Przyrzekam, że nie zrobimy nikomu krzywdy.
Nie wyglądali na takich, którzy by nam wierzyli, ale moje spojrzenie i dobyta nie wiadomo skąd broń najwyraźniej spowodowały, że postanowili się wycofać. I dobrze.
Ich przywódca łypnął na mnie spode łba, po czym odwrócił się na pięcie i zniknął w cieniu lasu. Pozostali Ludzie również się wycofali. Chociaż bardzo chciałbym odetchnąć już z ulgą, wiedziałem, że było na to jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Cofnąłem przywołanie mieczy, wsiadłem na Duke'a i z miejsca pogoniłem go do galopu. Wolałem nie ryzykować bardziej, niż to konieczne. Przynajmniej w sprawie stosunków z obywatelami Imperium.


Verbenn parsknęła, widząc, jak bardzo staram się zachować pozorny spokój, ale po chwili zapytała zupełnie innym tonem;
- Jak to zrobiłeś?
Zerknąłem w jej stronę, nie wiedząc o co chodzi, po czym uchyliłem się przed kolejną radosną Jarzębiną. Że też trakt musiał przebiegać Zagajnikiem Driad, niewielką połacią lasu, w którym drzewa miały uczucia i potrafiły się poruszać, a nawet komunikować z Sapiens.
- Jak przyzwałeś tamte dwa miecze? I co to za broń? Nie wyglądały na wykute ze zwykłej stali.
Ziewnąłem przeciągle. Byłem zmęczony, ale nadal byliśmy zbyt blisko wrogiej wioski.
- To Smocza Broń. Wykuta przez Smoki z ich stali. Ich poprzednim właścicielem był bezimienny Nekromanta, który zginął w Bitwie Milionów. Dostałem je od Aspera, nazywają się Caedes i Neith.
- To jeszcze nie tłumaczy, jak je przyzwałeś - zauważyła.
- Są podporządkowane żywiołowi, a dokładniej mówiąc Śmierci. To dlatego mogę je dowolnie przyzywać. Są, praktycznie rzecz biorąc, moimi Nieumarłymi. Ale zdaje mi się, że twoja katana tez nie jest zwyczajna.
Verbenn niechętnie skinęła głową.
- Daenerys też jest Smoczą Bronią. I bardzo chętnie wypruję ci nią flaki, kiedy już cię uleczę, o ile będzie mi się chciało.



Odetchnąłem z ulgą dopiero, gdy przekroczyliśmy granicę. Oczywiście nie obyło się bez podejrzliwych straży granicznych oraz niezbyt przyjemnego spotkania z paroma grupkami chłopów, które zawzięcie próbowały zabić „grasujące po ich ziemi potwory” za pomocą pochodni i wideł. O wiele łatwiej byłoby podróżować przez Imperium, gdybyśmy mijali po drodze jakieś miasta. Ludzie nie byli tam aż tak przesądni i codziennie spotykali się z innymi Sapiens, więc nie widzieli w nich rządnych krwi potworów.
Na przejściu granicznym strażnicy w pierwszej chwili próbowali nas zatrzymać, ale kiedy powiedzieliśmy, że to chyba dobrze, iż opuszczamy Imperium, poddali się i przepuścili nas dalej. Strażnicy należący do mojej rasy nawet nas nie sprawdzili. Mało którego Demona przeszukiwali przed wpuszczeniem go do Daemon Meridianus.
To, że znaleźliśmy się na terytorium Demonów, było widoczne na pierwszy rzut oka. Dookoła rozciągały się ogromne prerie, a jedyne pola, jakie mijaliśmy, zdawały się nie mieć końca. Widok typowy dla magnackich manufaktur. No, ale czego się spodziewać po kraju, w którym szlachta stanowi około sześćdziesiąt procent ludności? Starałem się to maskować, ale świadomość, że wróciłem do swojego kraju (nawet, jeśli jego południowej, a nie północnej części), sprawiała mi swoistą przyjemność. Ojczyzna Demonów była również ojczyzną Nekromancji i ten rodzaj magii traktowano tu jak każdy inny, czyli pozytywnie. Jedyne, co mąciło moją radość, to fakt, że musiałem ukrywać się przed własnym, sadystycznym nauczycielem.
Podczas, gdy ja, przekraczając granicę, się odprężyłem, Verbenn tylko bardziej się spięła. Zdawała się bez przerwy nasłuchiwać i wypatrywać potencjalnych wrogów. Najwyraźniej nie miała zbyt przyjemnych wspomnień z Królestwa Demonów.



- Jeszcze sześć dni i będziemy w Megalopolis – mruknąłem.
Verbenn skinęła głową.
Siedzieliśmy przy resztkach wczorajszego ogniska i jakoś żadnemu z nas nie chciało się podnieść, spakować i ruszyć w dalszą drogę. Dwa tygodnie nieprzerwanej jazdy zrobiły swoje w kwestii naszego zawzięcia w poruszaniu się do przodu. Nawet wizja zbliżającej się śmierci niespecjalnie motywowała mnie do ponownego wsiadania na Duke'a . Siedziałem więc i tępo gapiłem się w popiół, a Verbenn głaskała Kuro po sierści i wyraźnie nad czymś dumała. Odległość sześciu dni drogi wydała mi się zbyt duża. Nie miałem już najmniejszej ochoty nigdzie jechać, tym bardziej, że moja podróż trwała już parę miesięcy, czyli od czasu, gdy Asper postanowił siłą sadystycznej perswazji nakłonić mnie do stania się Liczem.
Niechętnie sięgnąłem do nieruszonego śniadania i wpakowałem sobie do ust kawałek jakiegoś sera zdobytego w kramie jeszcze w Imperium. Skrzywiłem się, czując rozchodzący się smak spalenizny. Na pewno nie była to wina nabiału, bo był nie tylko dosyć świeży, ale również nie należał do serów wędzonych. W takim razie powód mógł być tylko jeden; to ja miałem coś nie tak z kubkami smakowymi. Westchnąłem, nie bez oporów zjadłem resztę śniadania i nareszcie zmusiłem się do wstania, ale nie po to, żeby się zebrać i ruszyć dalej, ale po prostu odwiedzić pobliskie, niezbyt wielkie, jeziorko.



Obmyłem twarz. Woda była lodowata, ale działała niezwykle orzeźwiająco. Miałem już wstać, kiedy moje spojrzenie padło na odbicie mojej twarzy. Byłem jeszcze bledszy niż zazwyczaj. Czarne włosy po części przysłaniały mocno podkrążone oczy. Zaczynałem wyglądać jak chodząca śmierć, co byłoby może dla Nekromanty komplementem, gdybym nie wiedział, że świadczy to tylko o postępowaniu mojej dziwnej choroby.
Westchnąłem, po czym zdjąłem glany i wdrapałem się na leżący obok głaz. Skała z pewnością nie należała do małych, kiedy więc stanąłem na jej szczycie, mogłem zobaczyć o wiele więcej, niż z dołu. Dookoła rozciągał się obraz pasujący raczej do Daemon Hyperboreus, Królestwa Północnego, a nie Południowego. Nad rozległymi bagnami, przez które się obecnie przebijaliśmy, unosiła się gęsta, mleczna mgła. Jak okiem sięgnąć było widać tylko ją, czasem kawałek lądu czy brudnej, w przeciwieństwie do jeziora, wody. Ewentualnie pojedyncze, pozbawione liści drzewa. Widok zdecydowanie ponury, ale miał w sobie coś, co wprawiało w zachwyt. Bagna Morrisa, na których odbyła się niegdyś jedna z wielu ogromnych bitew z okresu Wielkiej Wojny, były tylko na pozór opustoszałe. W rzeczywistości żyło tu więcej stworzeń, niż w niejednym lesie.
Spojrzałem w dół, na jezioro. Woda była czysta, ale miała czarną barwę. Musiało tu być albo bardzo głęboko, albo dno pokryte było czymś ciemnym. Raz się żyje, pomyślałem. Wziąłem głębszy wdech, po czym w ubraniu skoczyłem prosto do wody. Zimno przez chwilę mnie sparaliżowało, ale potem przypomniałem sobie, że przecież umiem pływać i po chwili się wynurzyłem.



Lodowata kąpiel nieco mnie odświeżyła, ale nadal nie sprawiła, że zachciało mi się wsiąść na Duke'a . Jakby tego było mało, pływałem w ubraniu, więc kiedy wyszedłem z wody, zrobiło mi się okropnie zimno. Powlokłem się do juków i wyciągnąłem z nich coś do przebrania. Coś mi nie pasowało. Powinienem już dawno usłyszeć jakąś uszczypliwą uwagę, tymczasem dokoła mnie panowała idealna cisza. Rozejrzałem się. Verbenn nigdzie nie było. Kuro i Nero też gdzieś znikły. Duke i Thor pasły się spokojnie przy najbliższej kępie wysokiej i twardej trawy. Nie wyglądały, jakby były świadkami jakiejś napaści lub ataku, na przykład, strzygi. Spojrzałem w niebo. Na północ ode mnie latał jakiś drapieżny ptak. 
Nagle usłyszałem hałas. Coś się za mną poruszało. Zdążyłem się odwrócić akurat po to, żeby zobaczyć, jak zza wysokiej trawy wyskakuje Verbenn z dobytą kataną i biegnie prosto na mnie. Uśmiechała się przy tym złowieszczo. Nie wiedziałem, o co jej chodzi, ale wolałem nie ryzykować śmiercią. Przywołałem Caedes i w ostatniej chwili zablokowałem jej, zaskakująco silny, cios. 
- Chcesz walki? – spytałem, unosząc brew.
- Nudno, trzeba kogoś skrócić o głowę – odparowała i odskoczyła.
Przywołałem Neith i spojrzałem na Verbenn, uśmiechając się delikatnie.
- Nie mam nic przeciwko rozgrzaniu mięśni, szczególnie na bagnach.
- Nie powiem, że by ci się to nie przydało – odparła, krytycznie mierząc mnie wzrokiem.
Westchnąłem.
- Choroba jeszcze nie zżarła mnie aż tak – stwierdziłem radośnie, po czym skoczyłem jej do gardła. Sparowała cios i wykonała szybką fintę. Odbiłem ją, ciąłem Caedes w dół, trzymając Neith w gotowości do wykonania pchnięcia. Verbenn nie dała jednak odwrócić swojej uwagi pozornie niebezpiecznym atakiem i odskoczyła w tył, zamiast go odbić, uniemożliwiając mi tym samym wykonanie trafnego pchnięcia. Uśmiechnąłem się pod nosem i wykonałem krok w przód, tnąc obydwoma mieczami naraz. Moja przeciwniczka cofnęła się jeszcze trochę, a potem rozpoczęła serię szybkich, mocnych kontr.
Po chwili wylądowaliśmy w tym samym miejscu, z którego wystartowaliśmy. Zdołałem zakleszczyć jej katanę między moimi ostrzami i przez chwilę staliśmy w zwarciu, żeby kilka sekund później na powrót się rozdzielić. Verbenn dosłownie tańczyła, dzierżąc w dłoni półtora ręczną broń.
Miałbym niemałe problemy, gdybym był krasnoludem czy człowiekiem. Byłem jednak Demonem, a to zmieniało postać rzeczy. Bez problemu dotrzymywałem jej kroku, ale wyprzedzenie jej było niemożliwe. Byliśmy na równym poziomie. Najwyraźniej albo Ród Arcan, albo sama Verbenn bardzo dobrze zatroszczyła się o swoje szermiercze umiejętności.
Walczyliśmy tak przez następne trzy godziny. Przerwaliśmy dopiero, kiedy obydwoje byliśmy już nieźle zmęczeni. Bycie innej rasy niż ludzka ma bardzo wiele zalet, chociażby lepszą wytrzymałość.



Następnego dnia zebrałem przy śniadaniu wszystkie moje siły i powiedziałem to, o czym obydwoje myśleliśmy.
- Musimy ruszać dalej – mruknąłem.
Verbenn odpowiedziała podobnym pomrukiem, po czym z westchnieniem podniosła się i zaczęła pakować. Po chwili, z równie dużym zapałem, dołączyłem do niej i pół godziny później dosiedliśmy koni i opuściliśmy obozowisko.
Wkrótce też naszym oczom ukazało się Megalopolis.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz