Rozdział X

<< Rozdział IX

Sangria, w przeciwieństwie do zapyziałego miasteczka Verbenn, nie była ani niewielka, ani brudna. Strzeliste wieżyczki i strome dachy dawały budowlom wrażenie wielkich i wspaniałych, co potęgowało ogólne wrażenie.
Rzecz jasna nie można tego było powiedzieć o slumsach stolicy.
Nie jechaliśmy przez nie, ale zauważyłem kilkaset odrapanych i zniszczonych ruder, których nie sposób było nazwać domami.  Wychudzone dzieci wpatrywały się we mnie i Verbenn wytrzeszczonymi oczami. Chociaż niekoniecznie w nas, bo, teraz już prowadząc konie, szliśmy głównym traktem, próbując przebić się przez rzekę Sapiens wszelakiej maści i rasy, zmierzających z lub do miasta.
Doszedłem do słusznego wniosku, że Wąpierze nie są miłośnikami Nekromantów, więc przynajmniej spróbowałem ukryć swoją tożsamość, zakładając długi, czarny płaszcz (ani trochę nie przypominającego stylem Nekro) i nakładając głęboki kaptur na głowę, zakrywając twarz. Verbenn rzuciła mi spojrzenie z ukosa, chociaż w swoim płaszczu z ćwiekami na zakończeniach rękawów i kaptura nie wyglądała przecież mniej podejrzanie. Wzruszyłem ramionami i rzuciłem w myślach;
~Nero, czas się ulotnić. Jesteś zbyt charakterystyczny.
~Trudno, żeby Irbis nie był charakterystyczny~ parsknął w odpowiedzi.
Westchnąłem i zatrzymałem się, wwiercając wzrok w bramę. Strażnicy sprawdzali każdego, kto chciał wejść do miasta, mierząc go podejrzliwym spojrzeniem i, w wypadku tych co dziwniejszych Sapiens, robili przegląd ekwipunku podróżnych. Super. Całe szczęście, że nie nosiłem ze sobą broni przytroczonej do pasa.
Verbenn rzuciła mi pytające spojrzenie. Wskazałem podbródkiem na Nero. Chowaniec zszedł dumnym krokiem z traktu, znikając
w przydrożnych krzakach. Spojrzenie Verbenn mówiło, że była zaskoczona,  ale domyśliła się, co się stało. I dobrze.
Kiedy dotarliśmy do strażników, jeden z nich zmierzył badawczym wzrokiem Wampirzycę i przepuścił ją dalej. Ja takiego szczęścia nie miałem. Być może po części przez szkapę Philippa.
- Stać! – zagrzmiał strażnik i podszedł do mnie na wypadek, gdybym chciał stawiać opór.
- Rasa? – zagrzmiał drugi, mrużąc oczy.
- Daemon Sapiens – odparłem wypranym z emocji głosem.
- Jakiś naukowiec chyba – mruknął jeden ze strażników – skoro używa pełnej nazwy. Albo kolejny demoniczny burżuj. Imię i nazwisko?
Zawahałem się. Posłużenie się swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem dałoby Asperowi znać, gdzie jestem, ale jeśli bym skłamał, nie mógłbym użyć przepustki.
- Nox Vermillion – odpowiedziałem najspokojniej, jak tylko mogłem.
Na szczęście wyglądało na to, że strażnikom moje dane osobowe niewiele mówiły.
- Cel wizyty?
Westchnąłem cicho.
- Przejezdny. Zakup nowego konia.
- Tak, twój za długo nie wytrzyma – mruknął strażnik – ale skoro masz takiego wychudzonego, a nie widzę, żebyś miał jakikolwiek bagaż większy, niż ta torba… – wskazał na mój nieodłączny chlebak – To skąd weźmiesz pieniądze na odpowiedniego konia? Z kradzieży?
No nie. Teraz to przesadził.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę – syknąłem – ale Demon nigdy
w życiu nic by nie ukradł.  Mam ze sobą pieniądze, a w mieście mieszka mój znajomy, który jest mi dłużny wystarczająco dużo, abym mógł kupić dobrego konia.
Strażnik zmarszczył brwi.
- W porządku… W takim razie podaj jeszcze cel podróży i pokaż mi przepustkę.
- Wracam do Daemon Hyperboreus – odparłem spokojnie. – A oto przepustka.
Podałem strażnikowi mój uniwersalny paszport. Typ najwyraźniej
nie widywał takiego cuda zbyt często, ale nie miał już żadnego argumentu, żeby mnie nie przepuścić. Mimo wszystko uparcie walczył o zatrzymanie mnie poza murami Sangrii.
- Skoro jesteś takim podróżnikiem, a do tego Demonem, to musisz też mieć jakąś broń, czyż nie?
Zakląłem w myślach. Nie mogę przyzwać ani Caedes, ani Neith, bo typ będzie mnie podejrzewał o posiadanie więcej niebezpiecznych przedmiotów.
I w życiu by nie uwierzył, że takowych nie mam.
Z opresji uratowała mnie moja profesja.
- Jestem magiem – powiedziałem najspokojniej, jak umiałem.
Strażnik najwyraźniej doszedł do wniosku, że magia wyjaśnia wszystko,
bo przestał się mnie czepiać i zwrócił uwagę na kolejnego przechodnia, zapominając o mnie całkowicie. I dobrze.
Podszedłem do Verbenn i rzuciłem jej nieszczęśliwe spojrzenie.
- Zawsze wszyscy się ciebie tak czepiają? – spytała zgryźliwym tonem.
- Mniej więcej – odparłem niechętnie. – Ale chodźmy już, bo jeszcze mu się odmieni i mnie zamknie.
Skinęła głową i ruszyliśmy w głąb miasta.


Jeśli chodzi o dłużnego przyjaciela, to wcale nie skłamałem. Naprawdę takowy tu mieszkał. I był całkiem poważanym kupcem. Tyle, że wisiał nie mi, a Asperowi. Kiedyś mistrz uratował mu tyłek gdzieś na granicy z Pumilio, Królestwem Krasnoludów, a wdzięczny Niziołek obiecał mu dług, za jaki mógłbym kupić najlepszego konia wyścigowego w Abrais, a nie podróżnego w Sangrii.  Faktem jest, że Asper często ratował komuś życie (nieraz wymuszając tę pomoc), aby uratowany delikwent był mu potem dłużny nieraz całkiem duże sumy. Nie omieszkał  mnie zresztą nauczyć tej sztuki, która dawała pewność, że gdziekolwiek  byś nie poszedł, znajdziesz kogoś, kto da ci pieniądze.
No, ale cóż. Ważne, że Niziołek wisiał  Asperowi więcej, niż mniej. Wystarczyło mu powiedzieć, że mistrz przysyła mnie po swój dług, a że typek doskonale mnie znał, wiedział, że jestem uczniem Aspera i, że przekażę pieniądze (chyba w snach!) nauczycielowi.
Kiedy zagłębialiśmy się coraz bardziej w, niemałej przecież, stolicy, Verbenn wydawała się coś miło wspominać. Raz nawet wymknęło jej się;
- O, tu są…
Ale zaraz potem się przymknęła, najwyraźniej niezbyt chętna do podzielenia się ze mną informacją, co znajdowało się w starym sklepie.
Jeszcze przez chwilę szliśmy pieszo, ale zaczęliśmy się zbliżać do centrum miasta, więc doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie wsiąść na konie, aby
nie zgubić się tłumie i mieć większe szanse na swobodne poruszanie się. Wtedy Verbenn nie wytrzymała;
- Tak właściwie, to gdzie ty jedziesz? Stajnie są tam – wskazała w kierunku przeciwnym do tego, w którym zmierzaliśmy.
Parsknąłem.
- A skąd mam wziąć pieniądze na nowego konia? Mówiłem już,
że nic nie ukradnę. Mieszka tu pewien kupiec, który jest mi dłużny całkiem sporo pieniędzy.
Zmierzyła mnie krzywym spojrzeniem, ale nic nie odpowiedziała.
Wkrótce wyjechaliśmy na rynek główny miasta. Wprost roiło się
tu od wszelkiego rodzaju Sapiens. Wesołe dzieci biegały pośród spódnic matek, Wampiry i Wampirzyce chodziły jak najbardziej dystyngowanym krokiem, Elfy hasały wkoło lekko i zgrabnie, lecz również jak najpoważniej. Krasnoludy toczyły się w strony cechów i kuźni, Ludzie starali się dotrzymać w gracji kroku Mrocznym Elfom, którym z kolei jak zwykle nie zależało
na zbytniej powadze, Niziołki próbowały nie zgubić się w lesie wyższych
od nich Sapiens, a Demony, o ile chodziły, robiły to niczym koty, stąpając tak, żeby nie być odrobinę podobnymi do pozostałych ras, za to jak najbardziej podobnymi do Smoków i, co wychodziło im bezwiednie, kotów. Rzadko chodziły, bo zdecydowanie bardziej wolały powozy i karety. Uważały, że ruch jest dobry, ale nie chciały się „zniżać do poziomu młodszych ras”. Jednakże wyróżnianie się spośród kolorowego tłumu średnio im wychodziło, bo również Wilkołaków tu nie brakowało, a gdzie Wilkołaki, tam można się spodziewać wszystkiego, ale na pewno nie spokoju. Przedstawiciele rasy Lupus Sapiens bowiem siali zamęt na całej linii, biegając po rynku bez większego celu (może poza zwinięciem nieuważnym handlarkom zwojów kiełbasy) w zarówno dwunożnej, jak i czworonożnej formie i wyjąc tak, że nie można się było spodziewać ciszy aż do czasu, gdy ochrypną, a to mogło bardzo długo potrwać. Tak, Wilkołaki zachowywały się cicho tylko i wyłącznie w lesie. Wszędzie indziej cierpiały na chroniczne ADHD w najczystszym tego słowa znaczeniu. Zastanawiałem się tylko, kiedy przyjdzie straż miejska, żeby uciszyć radosnych rabusiów.
Rozejrzałem się. Z konia widać było dużo więcej, niż z ziemi. Tyle,
że w Sangrii byłem może drugi czy trzeci raz w życiu. I pierwszy bez Aspera. Samo to nie byłoby problemem, gdybym wiedział, gdzie tenże Niziołek mieszka. Westchnąłem. Przynajmniej znałem jego nazwisko.
Podjechałem do najbliższego kramu, rozglądając się za sprzedawcą. Okazała się nim tęga i niezbyt wysoka wampirzyca, której zdecydowanie
nie brakowało ani krwi, ani zwykłego jedzenia. Zsiadłem z  konia.
- Czego? – burknęła nieprzyjaźnie. Bynajmniej na brak pieniędzy też
nie mogła cierpieć.
- Szukam pewnego kupca, może wie…
- Nie wie – odparła, nie dając mi dokończyć zdania.
Próbowałem jeszcze coś powiedzieć, ale wampirzyca spojrzała na mnie wrogo.
- Kupuje?
Pokręciłem głową.
- No to niech spada!
Westchnąłem.
- Ma demoniczny akcent. Ja nie lubi Demonów! Niech spada i już go nie ma!
Zrezygnowany, już miałem z powrotem wsiąść na konia i szukać innego kramarza, kiedy Verbenn postanowiła się nade mną zlitować.
- Mmmm… Ładne te winogrona – stwierdziła, udając zachwyconą soczyście zieloną barwą owoców – myślę, że kupiłabym tak z pięć kilogramów – znowu musiałem błyskawicznie przeliczać na funty[1], jednostki mojej rasy, ale nawet bez tego wiedziałem, że to strasznie dużo – gdyby powiedziała mi pani, gdzie jest kupiec, którego szuka ten Demon.
Wampirzyca spojrzała na mnie wrogo, ofuknęła mnie czymś w stylu „lizus możnowładców”, po czym spojrzała na Verbenn i uśmiechnęła się paskudnie, chociaż w jej mniemaniu najwyraźniej miało to być przyjazne wygięcie warg.
- A kogo szuka?
- Farry Boldo  - odparłem.
- Nie pyta ciebie! – wrzasnęła Wampirzyca.
Tym razem westchnąłem razem z Verbenn.
- Farry Boldo – powiedziała.
Wampirzyca znowu się uśmiechnęła.
- Ja wiedziała od razu, że panienka mądra głowa! Ma panienka dobry gust, Boldo świetny kupiec.
Spojrzałem z ukosa na Wampirzycę. Dlaczego twierdziła, że to Verbenn
go szuka, skoro oczywiste było, że to ja chciałem się spotkać z tym kupcem?
- Pan Farry mieszka tam – wskazała ulicę po drugiej stronie rynku – panienka pójdzie cały czas prosto, to znajdzie. Duży dom, żółte ściany, zielony dach. I posąg dzika. Dwa posągi.
Verbenn westchnęła, podziękowała po czym faktycznie kupiła
te jedenaście funtów, czy tam pięć kilogramów, winogron, po czym schowała owoce do juków swojego konia, wsiadła na niego z gracją i spojrzała na mnie wyczekująco. Posłusznie usiadłem w swoim siodle,  najostrożniej, jak mogłem, aby nie złamać kręgosłupa wychudzonej szkapie. I ruszyłem smętnym stępem za towarzyszką podróży.


Przedarcie się przez rynek i dotarcie pod dom Bolda zajęło nam o wiele więcej czasu,  niż moglibyśmy się spodziewać, więc pomimo faktu, że dowiedzieliśmy się, gdzie mieszka, przed południem, dotarliśmy do jego posesji dopiero koło trzeciej po południu. Rzuciłem Verbenn spojrzenie z ukosa.
- Wreszcie jesteśmy – mruknąłem.
Skinęła głową.
Zsiedliśmy ze swoich koni, oddaliśmy je chłopcu stajennemu, który bez problemów uwierzył nam, że byliśmy umówieni, po czym skierowaliśmy się w stronę drzwi. Zdjąłem kaptur z głowy i zapukałem. Otworzył nam lokaj
(a któż by inny!).
- Słucham? – spytał przeciągle. W przeciwieństwie do Farrego nie był Niziołkiem, ale człowiekiem.
- Chciałbym się zobaczyć z panem Boldo – powiedziałem spokojnie.
- Państwo umówieni? – padło anemiczne pytanie.
- Nie, ale proszę przekazać mu, że przyszedł mag, któremu pan Boldo jest winien dług wdzięczności.
Lokaj zmarszczył czoło, lecz skinął głową, powiedział „proszę poczekać”
i zniknął w głębi domu. Po chwili usłyszałem szybkie, krótkie kroki i słowa;
- Och, Asperze, odwiedziłeś mnie w końcu! Myślałem, że już nigdy cię
nie zobaczę!
Farry bynajmniej nie miał zbyt dobrego wzroku, bo zorientował się, że Aspera ze mną nie ma dopiero, kiedy podszedł bardzo blisko. Ciekawe, jak ubijał interesy z taką zdolnością postrzegania.
- Nox, czyż nie?
Skinąłem głową.
- Witaj chłopcze, jakże dawno cię nie widziałem. Urosłeś! – zawołał wesoło starszy i przysadzisty Niziołek.
- Witaj, Boldo – odparłem najradośniej, jak umiałem, czyli mniej więcej tak, jak na czyimś pogrzebie.
No dobra, złe porównanie. Nekromanci na pogrzebach się cieszą.
- Dlaczego jesteś sam, Nox? – spytał Niziołek entuzjastycznie, wprowadzając nas do salonu i z miejsca częstując ogromną tacą ciasteczek najróżniejszego typu i rodzaju.
Mimowolnie na wejściu pożarłem z dziesięć. Verbenn postanowiła,
że przeznaczymy winogrona na kolację. I tak dobrze, że postanowiła się nimi ze mną podzielić.
- Mistrz wysłał mnie w podróż – odparłem – razem z uczennicą jego znajomej, Catherine. Chyba o niej słyszałeś?
Verbenn rzuciła mi niemalże oburzone spojrzenie, ale ja odpowiedziałem jej wzrokiem, który wyraźnie mówił „udawaj”. Mogłem jej pogratulować umiejętności czytania wiadomości ze spojrzeń, bo załapała polecenie błyskawicznie. Wygięła wargi w wymuszonym uśmiechu.
- Oczywiście, że tak! – odpowiedział radośnie – Pan Asper opowiadał mi
o niej całkiem długo, jak na niego. Jedyną osobą, którą chwalił na równi
z nią, byłeś ty. Ale tylko, kiedy spałeś.
Fajnie. Jeszcze trochę i Verbenn pozna całą moją historię, nie tylko to, kim są moi rodzice i, że pluję krwią.
- Boldo… - zacząłem – mistrz co prawda wysłał mnie z poleceniem dokładniejszej eksploracji południowej części Kontynentu, ale kazał mi również, żebym odebrał jego dług u ciebie.
Farry zagwizdał.
- Masz szczęście, Nox, bo akurat mam tu sakiewkę z wystarczającą ilością pieniędzy.
Uśmiechnął się.
- Dzięki – powiedziałem. – Kiedy mi je przekażesz?
- Widzę, że ci się spieszy – zauważył Niziołek, ale podniósł się z kanapy
i podszedł do wielkiej komody. Otworzył szufladkę i wyciągnął z niej naprawdę dużą sakiewkę.
- Przekaż je Asperowi jak najszybciej, dobrze? – spytał – i nie zgub, bo to naprawdę duża suma.
Wsadził mi ją w dłoń, a ja schowałem ją do bezpiecznej, ukrytej w spodniach kieszeni. Wolałem nie ryzykować utratą tylu pieniędzy z jakiegoś głupiego powodu.
Westchnąłem zirytowany.
- Boldo, może i wyglądam na dwadzieścia lat, ale w tym roku kończę trzydzieści sześć. Tylko Ludzie i Niziołki nie są nieśmiertelni. Będę wyglądał na tyle, na ile wyglądam teraz nawet za pięćset lat – „o ile przeżyję” dodałem w myślach. – Nie jestem już takim dzieckiem – pomijając, że dla Aspera nim byłem – jak dwadzieścia sześć lat temu. I wierz mi, nie często gubię jakiekolwiek rzeczy.
Boldo zmarszczył brwi.
- Naprawdę minęło już tyle czasu od naszego spotkania?
Przytaknąłem.
- Ach, ten czas tak szybko mija. No nic, uciekacie już?
- Tak, nie mamy za dużo czasu, Mistrz czeka na nas w Górach Mglistych.
Boldo skinął głową.
- Odprowadzę was do drzwi – powiedział, a ja w odpowiedzi naciągnąłem na głowę kaptur.
Kiedy się pożegnaliśmy i ruszyliśmy w stronę stajni, żebym wreszcie mógł kupić sobie dobrego konia, Verbenn powiedziała;
- Nox, jesteś paradoksem.
- Miło. A dlaczego? – spytałem wesoło.
- Mówisz, że w życiu byś nic nie ukradł, a kiedy tylko zdarzyła się ku temu okazja, zakosiłeś pieniądze Aspera, jak gdyby nigdy nic. Przeczysz sam sobie! – ostatnie zdanie dosłownie zanuciła.
- TO nie była kradzież – odpowiedziałem spokojnie – Boldo był dłużny Asperowi, ale to ja go zobaczyłem, kiedy uciekał przed tamtymi Orkami i to ja poszedłem mu na ratunek jako pierwszy. Poza tym, Asper to co innego. Zabierając mu pieniądze odwdzięczam się za to, że wpakował mnie
w spłacanie  swoich długów, bo może i jego pasją jest zadłużanie u siebie innych, ale również niezwykle często korzysta z kredytów. Odebrałem swoją zapłatę.
- Gadasz bzdury – burknęła.
- Przecież to logiczne – odparłem nieco zaskoczony.
- Wasza logika jest zupełnie inna od zwykłej. Tak jak wasze porąbane jednostki miary, masy i ceny.
Zerknąłem na nią. Teraz już mnie rozbawiła.
- Wygrałaś – powiedziałem – logika Demonów jest niezrozumiała i strasznie zagmatwana. Ale zabranie Asperowi długu sprzed nosa kradzieżą nie jest.
Verbenn parsknęła tylko w odpowiedzi i pogoniła swojego konia.
Po chwili nareszcie znaleźliśmy się pod tak wyczekiwaną przeze mnie stajnią.

[1] 1 funt = 453,59237 grama


<< Rozdział IX

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz