Rozdział V

Przyjaźń z Nekro? Hm... Trudno by to tak ująć.
Ale wydawało mi się, że zaczęłam powoli rozumieć Noxa. W końcu był w bardzo podobnej sytuacji, co ja. Przynajmniej na to wyglądało.
- Baax, przydałoby się, żebyś się obudził – powiedziałam, po czym wypełniłam swój kufel zimną wodą z pobliskiego strumyka, którą wylałam na mojego przyjaciela.
- Ghul! - zaklął Baax – Verbenn, czy ty nie masz serca? Mogłabyś wybierać nieco bardziej alternatywne sposoby na oznajmienie, że czas się budzić.
- Miło, że którykolwiek na ciebie działa - odgryzłam się.
Krasnolud,  nadal przeklinając, podniósł się z ziemi. Ruszyliśmy drogą w stronę miasta.
- Skoro już mnie obudziłaś, to może wytłumaczyłabyś, w jakim celu? - zapytał obrażony.
- Idziemy do Vaennis. - odpowiedziałam.
- Po jakiego Smoka? - krasnolud aż przystanął ze zdziwienia.
- Żeby dowiedzieć się czegoś o naszym nowym przyjacielu. - powiedziałam z jadem w głosie.
- Ale w Vaennis są... - próbował zaprotestować Baax.
- Doskonale wiem co jest w Vaennis. - przerwałam mu. - Nie musisz mi
o tym przypominać.
Vaennis było miastem Eryń. Nieoficjalnym, co prawda, ale co trzeci mieszkaniec był przedstawicielem tej nacji. Pozostali byli z nimi ściśle powiązani.  
- Wiesz co ci zrobią TYM razem? - zapytał powoli, oddzielając słowa, Baax.
Westchnęłam.
- Tak wiem. Nogi z dupy powyrywają...
Baax tylko kiwał głową w takt moich słów. Jedną z najbardziej przerażających rzeczy dla mojego przyjaciela były Erynie.
Trudno mu się dziwić. Krasnoludy niezbyt lubią te skrzydlate stwory
ze względu na to, że tysiące lat  temu ukradły im sporo złota. Wierzcie mi, krasnoludy są bardzo pamiętliwe, jeżeli chodzi o takie rzeczy. Zresztą, sami spróbujcie pożyczyć od Baaxa 10 miedziaków. Przekonacie się,
że to niewykonalne.
- Wytłumacz mi, dlaczego Vaennis? - dociekał Baax.
- Bo tam obecnie bawi Stephanie - powiedziałam.
- Stephanie...? - zapytał krasnolud, najwyraźniej nie do końca wiedząc
o jakim znowu lichu mówię.
- Pamiętasz tą miłą dziewczynkę, z która bawiliśmy się będąc słodkimi bachorami? To właśnie Stephanie.
- Mówisz o twojej kuzynce? - wykrztusił zdumiony.
- Taaak, mniej więcej - rzuciłam mu długi, podróżny płaszcz z kapturem zakrywającym twarz - Córce przyrodniej siostry wnuczki mojej prababki
od strony matki. A teraz chodź, bo nigdy tam nie dojdziemy.

***

Vaennis, zamieszkane w większości przez Erynie, nie było zbyt zadbane. Właściwie, to przypominało raczej ruiny niż miejsce, w którym ktokolwiek mieszka. W każdym bądź razie na pierwszy rzut oka. Gdy się bliżej przyjrzeć, zobaczyć można było wiele gniazd uwitych na dachach zniszczonych przez czas budynków, w niektórych oknach tliło się światło. Było tu również wiele dzikich roślin. Z niewiadomych powodów nie pamiętam, aby w Vaennis świeciło słońce. I dobrze, moja rasa nigdy nie wielbiła zbytnio promieni UV i nawet ja pod tym względem się nie wyróżniałam. Przemykaliśmy z Baaxem niczym cienie, jak każdy inny mieszkaniec tego miasta zresztą. W końcu dotarliśmy do niewielkiego placu. Pośrodku stała obtłuczona, zdewastowana fontanna. Niegdyś urocze, teraz raczej upiorne figurki kotów patrzyły w niebo z  wyrzutem, jakby brak możliwości plucia wodą bardzo im przeszkadzał. Uśmiechnęłam się na ten widok pod nosem, po czym skręciłam w jedną
z bardziej mrocznych uliczek tego zatęchłego i zniszczonego miasta.
W końcu dotarliśmy do celu. Nierzucająca się w oczy, drewniana karczma jak zwykle śmierdziała zgnilizną i zepsutym piwem (Jak można pozwolić piwu się zepsuć?!). Weszliśmy do środka. Na szczęście, wewnątrz budynku było już lepiej. Odór z zewnątrz został zastąpiony wonią palących się świeczek i kadzidła. Mimo woli podziwiałam Baaxa, że jak do tej pory siedział cicho. Rozejrzałam się. Upity, wielki i zaróżowiony od alkoholu karczmarz stał za kontuarem i spoglądał na nas spode łba. Właściwie,
to mierzył takim spojrzeniem wszystkich swoich klientów. Podeszłam
do niego.
- Szukam Stephanie Black - powiedziałam, przybierając pewny siebie ton.
- Pokój numer 10 - odpowiedział rozeźlonym, chrapliwym głosem.
Ruszyłam do schodów. Właściwie, to nawet mnie nie zdziwiło,
że nie spytał kim jestem. W końcu niewielu jest na tym świecie tak głupich karczmarzy, a wiem co mówię, bo nieźle go znam.
Weszliśmy z Baaxem na drugie piętro i podeszliśmy do wyznaczonego pokoju. Zawahałam się, po czym uniosłam rękę, by zapukać. Zanim
to zrobiłam, usłyszałam zza drzwi stłumione;
- Wejdź, Bennie, otwarte.
Westchnęłam rozeźlona na dźwięk zdrobnienia używanego przez Stephanie, po czym uchyliłam drzwi.
Pomieszczenie było obskurne, lecz zaskakująco czyste. Moja kuzynka siedziała na łóżku i mierzyła mnie zaciekawionym spojrzeniem.
- Wiesz, po co przyszłam, prawda? - spytałam, znając już odpowiedź.
- Oczywiście. W końcu tak od ciebie czuć ciekawość o tego Demona, że nie da się jej nie zauważyć. Jak on się nazywa? Nox?
Skinęłam głową. Tak, jak się spodziewałam. Moja kuzynka-jasnowidz doskonale o wszystkim wiedziała. Jak zwykle.
- I chcesz wiedzieć o nim jak najwięcej, ale czego?
- Wszystkiego! - odpowiedziałam - czy to, co wczoraj mówił, to prawda?
- W każdym calu - odpowiedziała - Naprawdę rozpoczął naukę u Aspera
w wieku czterech lat i z czasem, pomimo bycia dziedzicem Domu Vermillion, opuścił rodzinę dla nekromancji. Nie dziw się, magia śmierci to jedna
z najbardziej wymagających sztuk. Poza tym, czy ty też nie chcesz opuścić rodziny dla rozwijania swoich umiejętności?
- Ale... On był wtedy dzieckiem, no i ja chcę tylko zrobić to, co trzeba, żebym mogła zwiększyć moją moc - próbowałam się bronić, nie za bardzo wiedząc, dlaczego.
- Wkrótce się dowiesz, czego potrzebujesz dla tej magii. On ci to powie, nawet ja nie wiem, co jest napisane na tej bransoletce.
Taaak, moja kochana kuzynka jak zwykle robiła z siebie mroczną, tajemniczą wróżkę.
- Dobrze - powiedziałam i rzuciłam na stół pierścień z topazem - może teraz powiesz mi coś więcej?
Z nieukrywaną satysfakcją patrzyłam jak w oczach Stephanie pojawia się żądza posiadania błyskotki. Cóż... Cała moja rodzina była i jest chciwa.
- To, co powiedziałam wcześniej jest prawdą - rzekła, nie odrywając wzroku od kamienia- Ale jest jeszcze jedna rzecz, o której powinnaś wiedzieć. Tej bransolety szuka wiele osób. Chyba zdajesz sobie sprawę jak wielką mocą będzie dysponować ten, kto wejdzie w posiadanie wiedzy, jaką w sobie zawiera? Nie bez powodu tylko niektórzy Nekromanci się o niej uczą.
W odpowiedzi skinęłam tylko głową. Stephanie znowu wspominała
o jakichś tajemnicach Nekromantów, podczas gdy oni w zasadzie do niczego się nie przydawali.
- Magia tej bransolety może cię zniszczyć - kontynuowała - Istnieją jednak małe szanse, że staniesz się dzięki niej potężną Siódmą. Jednak nie spodziewaj się, że droga, która cię czeka, będzie łatwa. Musisz dokonać wielu wyborów... Nie mogę powiedzieć ci nic więcej, albowiem nie mogę zdradzać twojej własnej Karmy - uśmiechnęła się smutno. - Ale mam dla ciebie coś,
co na pewno z czasem stanie się pomocne.
Grzebała przez chwilę w swojej ogromnej torbie, po czym wyjęła z niej małe zawiniątko i wcisnęła mi je w ramiona.
 - A teraz idźcie, Vaennis po zmroku nie jest bezpieczne. Już na pewno
nie dla ciebie - wymamrotała, szybko wypychając zdumionego Baaxa
z pokoju.
Odwróciłam się w kierunku drzwi, w których stała Stephanie.
- Benedicta Azis cum te esse - uniosłam rękę w jej stronę, recytując jedyną znaną mi formułę w Języku Śmierci, a potem odwróciłam się i odeszłam.




***


Na Diora, boga krasnoludów...
Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ta dziewczyna tak gnała. Chociaż było to w sumie zrozumiałe. Verbenn przemykała zaułkami Vaennis starając się omijać oświetlone lampami gazowymi place oraz miejsca, w których roiło się od Eryń. W czarnym płaszczu i kapturze zsuniętym na oczy, wyglądała jak prawdziwa wiedźma. Co nie zmieniało faktu, że z trudem dotrzymywałem jej kroku!
- Możesz mi powiedzieć wreszcie - zacząłem nieco zrzędliwym tonem -
Co jest w tym zawiniątku, które dała Ci Twoja świrnięta kuzynka?
No, co... Krasnoludy od zawsze cechowała niepohamowana ciekawość... Dziewczyna gwałtownie się zatrzymała.
Wpadłem na jej plecy i rzuciłem potok przekleństw na temat podróżowania z Verbenn i tego cholernego miasta.
- Ciszej - powiedziała dziewczyna, nie patrząc na mnie - Ciszej, bo nas usłyszy.
Zamurowało mnie.
- Ale kto? - zapytałem szeptem.
- Pewnie miała na myśli mnie... - włączył się do rozmowy jakiś męski głos, którego właściciela nie widziałem. Głównie z powodu mojej niezbyt wielkiej postury. Widok na ulicę zasłaniała mi Verbenn, której mięśnie niebezpiecznie się napięły.
Westchnąłem. Dobrze znałem ten stan. Jej pozorny spokój na zewnątrz, zaś furia wewnątrz. Nawet największemu wrogowi nie radziłem bliskiego spotkania ze wsmoczoną Verbenn.
- Ahron. - powiedziała cicho, podczas gdy ja usilnie próbowałem ujrzeć potencjalnego przeciwnika.
- Tylko nie mów, że się mnie tutaj nie spodziewałaś, moja droga... - rzekł ten sam głos, ale jakby z bliższej odległości.
- Oczywiście, że się ciebie spodziewałam - parsknęła - w końcu jestem najsłynniejszą wieszczką w kraju! - spoważniała -Czego chcesz?
- A czego mógłbym chcieć? Przecież dzięki Tobie, a raczej przez Ciebie tutaj wylądowałem.  Wygnany ze swojego kraju, miasta, dworu...
- Dobra, skończ tę gadkę o tym twoim domniemanym nieszczęściu. Mówiłam, że nie jestem znachorem i nie znam się na tego typu schorzeniach, ale nie chciałeś wierzyć.
- Przecież wiesz, że możesz...  - powiedział nieznajomy głos i nagle zaczął kaszleć.
Pomimo tego, że widziałem tylko kark i plecy Verbenn, oczyma wyobraźni ujrzałem, jak przewraca oczami ze zniecierpliwienia.
- Niby jak? Jak mam tego dokonać, co? Poza tym... Dlaczego mam pomagać Demonom? Z jakiej racji, mam opuścić swój dom i... i...
- Rodzinę - podpowiedział głos - Rodzinę, która ciebie nie toleruje,
ze względu na twoje "dziwactwo",  jak to ujęli, a jednocześnie nie mogą się ciebie pozbyć, również z tego samego powodu.
-Nie wiem kim jesteś, ale uderzyłeś w bardzo czuły punkt - wtrąciłem.
Wreszcie udało mi się wyjrzeć zza ramienia Verbenn.
Ujrzałem młodego Demona, w czarnym płaszczu. Bardzo chudego. I chyba ledwo stojącego na nogach.
- Ech... Znachor ze mnie żaden, ale... Opisz mi dokładniej, co ci jest, może coś wykombinuję - westchnęła.
-Przecież się na tym nie znasz - żachnął się nieznajomy.
-Jakbyś jeszcze nie zauważył, próbuję Ci pomóc.
- Mmmm... No dobrze... O pluciu krwią już wiesz, no nie? Męczy mnie
od ładnych paru lat.
-Nie da się nie poczuć. Co jeszcze?
- No... Ale wiesz, że ostatnio cierpi na to coraz więcej Demonów, no nie?
I tylko ty masz moc, żeby nas uzdrowić.
- Będziesz dalej odbiegał od tematu, czy powiesz mi wreszcie, co jeszcze ci dokucza?
- No... Cztery miesiące temu zacząłem widzieć zamiast normalnych istot duchy. Przynajmniej tak to wyglądało. Jakiś czas temu to dziwne widzenie znikło, a teraz sama widzisz, wyglądam jak chodzący szkielet.
Wymieniliśmy z Verbenn zaniepokojone spojrzenia. “Widzenie Duchów?” pomyślałem. Zupełnie jak Nox. Ghul, jeśli on też na to choruje...
- A widziałeś się z jakimkolwiek znachorem? - spytała Verbenn.
- No... Tak. Daje mi najwyżej tydzień życia - na potwierdzenie tych słów Demon zakaszlał mocno.
- Ja Ci dawałam niecały miesiąc - powiedziała cicho Verbenn - A żyjesz nadal.
- Prawie dwa lata. Ale ty znachorem NIE jesteś. To mnie zabija. Wyobraź sobie, że Twoją rasę dziesiątkuje dziwna choroba. I że nie da się jej wyleczyć. 
Demon na moment zamilkł próbując złapać oddech.
- Prawdopodobnie jesteś jedyną żyjącą Siódmą - kontynuował - Jedyną, która  jest w stanie nam pomóc. Jedyną, która nie ukrywa się i jest w stanie współpracować z Demonami. Musisz tylko pogłębić swoją wiedzę, poszerzyć umiejętności. Zrób dobry użytek z bransolety, a zasłyniesz na cały Kontynent ze swoich umiejętności. I uratujesz jedną z najwspanialszych i najpotężniejszych ras chodzących po tym świecie.
- Wiesz, że jeżeli to zrobię, to tylko w imię... hm... przyjaźni, która kiedyś nas łączyła?
- Nie myśl już o mnie. Ja umrę, a Erynie zrobią porządek z moim ciałem
i zaniosą je do Świętego Miasta.
- Jak będziesz myślał w taki sposób, to na pewno zejdziesz z tego świata jeszcze przed wschodem Słońca. - fuknęła niczym rozjuszona kotka - Żyjesz już sto lat i naprawdę nie widzę przeszkód, żebyś przeżył jeszcze... eee... parę miesięcy?
- Przynieś raz kwiaty do mojego mauzoleum, czarne fiołki. I będę wdzięczny. Żegnaj i niech moje błogosławieństwo będzie z Tobą.
Po tych słowach Demon wycofał się w cień i, kuśtykając, zniknął
w cieniu. Był równie dziwny, jak większość przedstawicieli jego rasy. Spojrzałem na Verbenn zaniepokojony.
- Słyszałaś, jakie ma objawy? Nox też...
- Tsaaa -mruknęła - Dodaj do tego jego dziwne widzenie i mamy zupełnie nowy wirus, który dziesiątkuje Demony. Wygląda na to, że wszedł już w fazę końcową choroby i zaczął porządnie chudnąć. Dobrze mi się zdawało, że był dziwnie lekki... Zresztą sam widziałeś Ahrona. Sama skóra i kości. Ale ta cała Noxowa anoreksja może być równie dobrze spowodowana tą jego wędrówką
i ciągłym chlaniem.
- W zasadzie to on chyba nie chleje bez przerwy - zauważyłem.
Westchnęła.
- Najpierw wydostańmy się z tego przeklętego miasta...
Kiwnąłem głową i schowałem topór pod płaszcz.

<< Rozdział IV

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz