Rozdział IV

<< Rozdział III

„Wystraszyła się?” pomyślałem. Nie, raczej nie, chociaż w jej oczach wyraźnie widać było zaskoczenie.
No tak. Jak zwykle, gdy tylko ktoś się dowiaduje, kim jestem, od razu zaczyna się inaczej zachowywać. Strasznie mnie to irytowało.
- W takim razie kiedy mogę się wprowadzić do tej szopy? – spytałem –
I dasz mi w końcu coś na kaca?
Skinęła głową. Z torby wyciągnęła niewielki flakonik. Odkorkowałem
go i, instynktownie, powąchałem. Mistrz Asper wpoił mi w pierwszorzędny sposób sprawdzanie posiłków i napojów. Jeśli się pomyliłem, spędzałem następny tydzień w łóżku, walcząc o życie.
Eliksir okazał się jednak prawdziwym lekiem na kaca. Wychyliłem gorzki napój jednym haustem i niemalże od razu poczułem się lepiej. Spojrzałem
na Verbenn wyczekująco. Zrozumiała.
- Chodź - mruknęła niechętnie - pokażę ci, gdzie jest ta szopa.
Skinąłem głową i z ulgą wyszedłem za nią w niezbyt świeże powietrze wampirzego miasta.


Budynek okazał się obskurną komórką, z niewielką sypialnią, kuchnią
i łazienką. Wyglądał, jakby korzystano z niego tylko w razie potrzeby przenocowania niechcianego i niezbyt ważnego gościa.
Na przykład mnie. Mimo wszystko miałem wrażenie, że znalazłem się
w zamku królewskim, tym bardziej, że zapewnienia Verbenn o stogu siania okazały się fałszywe i w sypialni znajdowało się łóżko, krzesło i stół.
Od dawna nie miałem do czynienia z łóżkiem. Błyskawicznie się zadomowiłem.

Verbenn wróciła wieczorem, gdy chciałem wyjść, aby znaleźć coś do jedzenia. Ku mojemu zaskoczeniu przyniosła kolację.
- Skoro masz już to, czego chciałeś - zaczęła, udając pewną siebie -
to nadszedł czas, żebyś dał  mi to, czego ja chcę. Co oznaczają te słowa?
Uśmiechnąłem się perfidnie.
- Nie mam najmniejszej pewności, że po tym, jak ci powiem, nie wyrzucisz mnie na zbity pysk. Tydzień nie zrobi ci różnicy.
Przygryzła wargę, najwyraźniej po to, żeby nie zacząć na mnie wrzeszczeć.
- Chociaż w sumie... Nie, niezależnie od tego czy ci powiem, czy nie, raczej mnie nie wyrzucisz  - mruknąłem bardziej sam do siebie niż do niej.
- Niby dlaczego? - spytała wyzywająco.
- Bo znam tego typu zaklęcia. Poza tym, kiedyś już zetknąłem się z TĄ litanią. I wiem, co ci jest potrzebne, by móc zrobić z niej pożytek. Oraz znam jedyne miejsce, w którym możesz przeprowadzić odpowiedni rytuał.
Dziewczyna uniosła pytająco brwi, po czym westchnęła jakby zrozumiała, że zanosi się na coś znacznie dłuższego, niż się spodziewała.
Z braku drugiego krzesła w mojej tymczasowej sypialni, usiadła
na podłodze, opierając się plecami o ścianę.
- Więc? - zapytała - Co wiesz o TEJ magii?
- Czy możesz pokazać mi swoją bransoletę? - odpowiedziałem pytaniem.
Wampirzyca rzuciła mi bardzo nieufne spojrzenie.
- Spokojnie, oddam - spróbowałem się uśmiechnąć.
Z ociąganiem zdjęła z nadgarstka swoją błyskotkę i podała mi, jakby wahała się, czy na pewno ją zwrócę.
Spojrzałem na jarzące się niesamowitym, magicznym światłem litery.
A Asper twierdził, że wszystkie oryginały dawno zaginęły... Albo celowo kłamał, albo sam nie wiedział o ocalałej bransolecie.
Verbenn najwyraźniej nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, jak potężna jest magia zaklęta w tym zwykłym przedmiocie. Na własne szczęście zresztą. Gdyby chciała uwolnić tę magię sama, niewiele by pozostało z jej wampirzego ciała.
Ostre, nieprzyjazne runy opisywały, oprócz litanii, dokładnie to, co trzeba było zrobić, aby czar zadziałał.
Spojrzałem na Verbenn niechętnie.
- Co prawda kiedyś uczyłem się zarówno litanii, jak i „przepisu” na jej prawidłowe wykonanie, lecz było to z trzynaście lat temu. Nie pamiętam już dobrze treści, a odczytanie wszystkich run zajmie mi parę godzin.
- Nie ma sprawy, poczekam – odparła wbijając we mnie swoje dziwne, fiołkowe oczy.
- Za jakieś dziesięć minut zaczniesz się niecierpliwić i wrzeszczeć – powiedziałem zimno – wyjdź. Oddam ci ją jutro.
- Nie – odparła – jeśli nie masz pieniędzy, to sprzedanie takiej bransolety przyniosłoby ci niesamowite korzyści. Jutro nie będzie tu po tobie nawet śladu.
- Nie gadaj głupot! – warknąłem zirytowany – Demony nie są złodziejami, jak Mroczne Elfy. Mamy swój honor. I, do wściekłego Smoka, kto kupiłby emanujący Magią przedmiot od wędrownego Nekromanty? Chyba tylko upośledzony umysłowo Niziołek!
W tej chwili spojrzenie Verbenn mogłoby zabijać. Na szczęście Śmierć była po mojej stronie, no i miałem rację. Magowie tacy jak ja nie byli darzeni zaufaniem, nawet niewielkim w krajach innych niż Daemon. Jedynym powodem, dla którego Nekromancja nadal istniała, był fakt, że wielu Sapiens po stracie swoich bliskich  chciało odzyskać ich choćby na chwilę. No
i Nekromanci znali pewne tajemnice, które miały wielkie znaczenie.
- Mimo wszystko ci nie wierzę. Możesz też chcieć zabrać tę bransoletkę dla siebie – powiedziała wrogo – zostaję.
Sapnąłem zirytowany.
- Dobrze. Ale zbliż się do stolika, a wyrzucę cię stąd z taką siłą,
że wylądujesz na Księżycu – powiedziałem, wyjmując zawartość mojej niewielkiej torby na biurko - pergamin, zwoje, bażancie pióra i atrament –
po czym z cichym westchnieniem zabrałem się za lekturę Run. Było
to trudniejsze zadanie, niż można by się spodziewać i wymagało ogromnego skupienia.
Gdy skończyłem odszyfrowywanie i dokładne tłumaczenie pierwszego zdania, do szopy wszedł Baax, niosąc ze sobą ogromną  beczkę.
- No, Verbenn – powiedział – nie było cię w spelunie, więc doszedłem
do wniosku, ze będziesz tutaj. I bingo…! A gdzie twoja bransoletka?
Wampirzyca wskazała w moją stronę. Krasnolud otworzył szeroko
ze zdumienia oczy.
- Nie mów, że ot, tak pierwszego dnia, gdy masz z nim do czynienia,  dałaś mu bransoletkę, podczas gdy mnie, przyjacielowi, zaledwie ją POKAZAŁAŚ
po paru miesiącach znajomości?!
- Ty chyba nie znasz Języka Śmierci, nieprawdaż, Baax? Poza tym, od razu próbowałbyś ją przekuć i ozdobić po swojemu, przez co wszystkie runy szlag by wziął!
Uśmiechnąłem się pod nosem. Ich kłótnia była śmieszna.
- A ty, czemu się chichrasz, Demonie?! – spytali jednocześnie.
Westchnąłem.
- Mam imię. Poza tym, Baax tylko poparzyłby sobie ręce, próbując przekuć, za pomocą młota i kowadła, przedmiot tak naładowany energią magiczną.
Krasnolud wzruszył ramionami i nalał do dwóch kufli – nie mam pojęcia, skąd je wziął – piwa.
- Twoje zdrowie, Verbenn! – krzyknął radośnie.
- No nie! – zaprotestowałem – Jeśli chcecie pić, to wynocha stąd, albo koniec z tłumaczeniem Run!
- Co, też chcesz? – spytał Baax, zamyślając się – W sumie, to jak raz napiję się z Nekromantą, to może nic mi się nie stanie… No i jesteś pierwszym Demonem, który "zniża się" do picia piwa. Trzymaj!
Po czym dosłownie wcisnął mi do ręki trzeci, chyba po prostu wyczarowany, kufel.
- Nie, nie chcę – zaprotestowałem – nie mam zamiaru męczyć się jutro
z kacem, poza tym mam zajęcie i nie chcę korzystać bez powodu
z Magii… tym bardziej, że bezsensowne plucie krwią nie należy do moich hobby.
Verbenn, która, w przeciwieństwie do Baaxa, nie była ani odrobinę podchmielona, uniosła pytająco brwi.
- Plucie krwią…? Właśnie, wczoraj, zanim straciłeś przytomność,
też miałeś krwawy kaszel – rzuciła mi podejrzliwe spojrzenie – chyba
nie masz gruźlicy, co?
- Nie twój interes – odparłem ostro.
- I tak to z ciebie wyciągniemy – zaśmiał się Baax – to tylko kwestia odpowiedniej ilości kufli.
Jęknąłem, ale zanim zdążyłem zareagować, Krasnolud już pomagał mi osuszyć moje wiadro.
Tak, wiadro, bo kuflem bym tego basenu nie nazwał.


Po raz drugi z kolei obudziłem się z tak niesamowitym bólem głowy,
że płakać mi się chciało na samą myśl, ile piwa musiałem wczoraj pochłonąć.
Otworzyłem oczy.
Pokój był w całkiem niezłym stanie, o dziwo nawet moje notatki nie uległy zniszczeniu. Baax chrapał głośno, Verbenn też spała, oparta o ścianę. Odetchnąłem z ulgą. Film urwał mi się po dziesiątym, olbrzymim kuflu, którego nawet Smok by się nie powstydził. Najwyraźniej jednak nie zrobiłem niczego głupiego, więc…
Cholera!
Na podłodze widać było plamy krwi. Niewielkie, ale jednak. Musiałem więc użyć Magii. Ale jakiej? Jakiego czaru? Co zrobiłem?
Na Zgniłego Smoka Urrusa!
Właśnie dlatego nie powinienem pić! Po odpowiedniej ilości alkoholu każdy zaczyna robić głupie rzeczy, a upity zawszę zrobię coś, czego potem żałuję. Zacząłem się z niepokojem rozglądać w poszukiwaniu dalszych szkód. Nie zauważyłem takowych… Poza jedną.
Verbenn trzymała w dłoni naszyjnik mojej matki, w którym ukryty był mini obraz całej mojej rodziny. Jedyna rzecz, jaka mnie z nią łączyła. Wisiorek był otwarty.
Noż kurde! Jeśli opowiedziałem tym dwóm typom, kim jestem dokładnie, co przeżyłem, czego się uczyłem i dlaczego plułem krwią, to równie dobrze mogłem się powiesić.
„Potencjalny przeciwnik, którego nie znasz, a który zna ciebie, to jeden
z najgorszych wrogów, z jakimi możesz mieć do czynienia”. Miałem wrażenie, że Asper stał nade mną i recytował mi te słowa, wykrzykując
je prosto do ucha.
Szkoda, że miałem aż taki talent w ignorowaniu krzyków mojego mistrza. Wstałem i, nie bez trudu, podszedłem do Verbenn, żeby zabrać jej wisiorek. Niestety, albo to ja na kacu poruszałem się tak głośno, albo ona miała pod wpływem tego okropnego stanu zbyt wyczulone zmysły, dość, że się obudziła. I spojrzała na mnie wilkiem.
Dopiero po chwili zorientowałem się, dlaczego. W końcu Verbenn trzymała wisiorek na piersi. Teraz jeszcze weźmie mnie za zboczeńca!
- Oddaj… Mi… to… - wycedziłem.
Nadal zimno się we mnie wpatrywała, ale niechętnie oddała naszyjnik.
- A bransoletka? – spytała chłodno.
Wskazałem na stolik.
- Nie daliście mi szansy dokończyć – burknąłem.
Skinęła niechętnie głową.
- No dobrze... Skończ to dzisiaj – mruknęła – Ale tak z ciekawości…
to, co wczoraj mówiłeś… Że plujesz krwią po każdym użyciu magii…
To prawda?
Spojrzałem na nią zaskoczony.
- Nie widać po podłodze? – spytałem.
Powoli przytaknęła. Miałem wrażenie, że na jakiś krótki ułamek sekundy zobaczyłem w jej oczach coś, co mogłoby być nutką współczucia. Nie lubiłem się nad sobą użalać, ale miło, że ktoś rozumiał, jak nieprzyjemna jest tak sowita zapłata za coś, od czego jest się na swój sposób uzależnionym.
- To ja już pójdę – powiedziała Verbenn, po czym wyszła, wyciągając
za sobą nadal chrapiącego Baaxa.
Mimo wszystko miałem wrażenie, że dobrze mi się piło z tą dwójką.
Po kilku kuflach zdawali się akceptować mój specyficzny zawód i rasę. Albo dobrze kryli się z ewentualną niechęcią do mojego rodzaju.
Zasiadłem do stolika, przy którym wczoraj rozłożyłem się 
z odczytywaniem run. Spojrzałem na notatki, które okazały się być w połowie nieczytelne.
- Jasny jego Smok! - zakląłem.
Widocznie próbowałem rozszyfrowywać runy tuż po wypiciu „basenu” piwa.
Pozostawało mi mieć tylko nadzieję, że dopóki będę pracować, dopóty Verbenn nie wyrzuci mnie ze swojego domu.

No nie. W sumie, to i tak tego nie zrobi. Chociaż... Kto ją tam wie?

<< Rozdział III

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz