Rozdział II



Pierwszym, co poczułem po przebudzeniu, był ból głowy. 
I to nie byle jaki. Najmniejszy szmer grzmiał jak wodospad, a przed oczami tańczyły mi dziwne plamki, które chwilami układały się w niesamowite wzory i kalejdoskopy. Doszedłem do wniosku, że wolę nie wracać do świata żywych, lecz wtedy czyjś głos sprawił, że moja i tak już pęknięta czaszka rozpadła się na setki odłamków.
- Och, jak pięknie! Nasz nowy znajomy raczył się obudzić!
Jęknąłem. Dlaczego zawsze, gdy mam morderczego kaca, do sprawy musi się wtrącić rozwrzeszczana kobieta?
Niechętnie otworzyłem oczy i rozejrzałem się dokoła. Leżałem na zbyt krótkim, zapewne krasnoludzkim łóżku przy oknie, w niewielkim pokoju z ciężką szafą i małym warsztatem. 
Chyba wolałem nie wiedzieć, jak się tu znalazłem, tym bardziej, że niemal natychmiast zauważyłem również moich domniemanych gospodarzy. Najwyraźniej koszmar, z którego nie mogłem się obudzić już od dwóch miesięcy, trwał nadal. Znowu zamiast normalnych Wiodących widziałem przed sobą potępione dusze. Jak potępieniec, to znaczy duch, który nadal chodzi po ziemi, wygląda, doskonale wiedziałem – każdy nekromanta je widzi. Tyle, że żywych postrzegamy na ogół normalnie. 
Rzecz jasna ja musiałem być wyjątkiem. 
Stojąca przede mną wampirzyca i krasnolud wyglądali jak ulepieni z niezliczonych smużek dymu, zbiegających się w pulsującym punkcie, w którym powinno być serce. Wszystko, co na sobie nosili, również miało widmową naturę, zupełnie, jak gdyby umarli. Dwa miesiące temu zacząłem postrzegać w ten sposób wszystkie istoty żywe, co niemal uniemożliwiło mi odróżnianie ich od ciągle widocznych potępieńców. Nawet nekromanci nie lubią być ciągle otoczeni przez umarłych. Po blisko dziesięciu tygodniach spędzonych w takim towarzystwie miałem tego wszystkiego dosyć.
Doszedłem do wniosku, że powinienem odpowiedzieć, choćby żeby dać znać, że jeszcze żyję. Mruknąłem więc niechętnie coś, czego nawet ja sam nie zrozumiałem. Wampirzyca ruszyła energicznie w moją stronę, określając mnie barwnymi epitetami, równie kolorowo opisującymi moich przodków na pięć pokoleń wstecz.
Wariatka.
Najwyraźniej moja myśl wymknęła mi się również na głos, bo sądząc po widmowych, zmarszczonych brwiach i wyrazie czystej furii na twarzy, przedstawicielka krwiopijczej nacji doskonale ją usłyszała. A potem przed oczami zatańczyły mi gwiazdy.
Wampirzyca mnie uderzyła.
A skoro zapiekł mnie policzek i nie odczułem, jak coś zimnego i nieprzyjemnego przechodzi przez moje ciało, cios musiał być materialny.
Wniosek: wampirzyca była żywa. Przynajmniej nie miałem do czynienia z rozsierdzonymi zjawami. Wziąłem głębszy wdech i spróbowałem nawiązać w miarę sensowną konwersację;
- Czy mogą mi państwo powiedzieć, gdzie się znajduję?
Wampirzyca spojrzała na mnie jak na wariata. Demony, zwłaszcza te wyższych rodów, nie mają w zwyczaju zwracać się do obcych per „ty”. Przestawiają się na mówienie im po imieniu dopiero, gdy spodziewają się dłuższej znajomości lub gdy uznają nowego znajomego za wartego wysiłku. Traktowaliśmy to jak okazanie dystansu do rozmówcy. 
- W moim domu – odparł krasnolud – przywlekliśmy cię tu zeszłej nocy po tym, jak spiłeś się w trupa w naszej spelunie.
- Trudno się nie spić, gdy wszyscy dokoła ciebie wyglądają jak umarli – burknąłem.
Wampirzyca zmierzyła mnie krytycznym, podejrzliwym spojrzeniem. Pewnie uznała mnie za szaleńca, ale łaskawie to przemilczała. W końcu zatkała nos i wskazała drzwi.
- Nie mam zamiaru widzieć twojej ześwirowanej gęby, dopóki się nie umyjesz.
Z przyjemnością to zrobię, pomyślałem. Złapałem swój nieodłączny, leżący koło łóżka chlebak, wstałem i ruszyłem do łazienki. Gdy mijałem gospodarzy, zauważyłem na nadgarstku wampirzycy coś niesamowicie – jak na element ubioru ducha – materialnego. Bransoletę. Dokładnie taką samą, o jakiej uczyłem się parę lat temu. Wciągnąłem ze świstem powietrze, postanowiłem, że zapytam o nią później i zniknąłem za drzwiami.
Szybko wykąpałem się w lodowatej wodzie, ogoliłem i przebrałem w stosunkowo czyste ubrania. Słowem zacząłem wyglądać jak podróżny nekromanta, chociaż gdyby rodzina mnie zobaczyła, zapowietrzyłaby się z oburzenia nie tylko na widok tak znoszonego stroju.
Kiedy wyszedłem z łazienki, moje uszy przeszył nagle tak okropny pisk, że niewiele brakowało, a dostałbym zawału. Mimowolnie uskoczyłem do tyłu i wyciągnąłem przed siebie ręce, gotów do obrony. Po pisku nastąpił pełen niedowierzania okrzyk;
- Niemożliwe! On jednak nie jest błotnym golemem!
Wampirzyca, na widok mojej wyciągniętej i spiętej twarzy wybuchła wrednym chichotem. I co ją tak rozbawiło?
Ostentacyjnie ją zignorowałem. Podszedłem do okna, odłożyłem chlebak na łóżko i spojrzałem z ukosa na jej nadgarstek.
Tak, nie pomyliłem się. Bransoleta, którą wampirzyca nosiła, musiała być TYM Artefaktem, noszonym tylko przez przedstawicieli Siódmego Pokolenia. A to znaczyło, że przypadkiem spotkałem osobę, za rozmowę z którą większość nekromantów dałaby sobie uciąć rękę. 
Siódmi i ich Artefakty od zawsze budzili nasze chore zainteresowanie. Postanowiłem rozpocząć konwersację teraz, póki miałem jeszcze nieco cierpliwości, a głowa chwilowo przestała pękać.
- Jestem Nox – przedstawiłem się krótko. Nie musieli znać mojego nazwiska.
Wampirzyca spojrzała na mnie z góry i sarkastycznie odpowiedziała;
- A ja dzień.
Zamknąłem oczy i policzyłem do dziesięciu. Ta dziewczyna zaczynała mi już działać na nerwy. Założyłem ręce na piersi, bo za bardzo mnie korciło, żeby zrobić jej coś niezbyt miłego.
- Może pani być dniem, ale raczej na taką nie wygląda. Przypomina raczej królową potępionych – odgryzłem się i spojrzałem jej w oczy – Nox 
to moje imię. Zapewne trudno w to uwierzyć, ale nekromanci noszą imiona. Mają nawet nazwiska. 
- Jestem Baax – wypalił krasnolud, po czym wskazał na swoją towarzyszkę – A to jest Verbenn.
- Baax, czy ja cię prosiłam, żebyś mnie komukolwiek przedstawiał? Wydaje mi się, że jeszcze potrafię mówić. A ty, nekromanto, nie nazywaj mnie panią! – na pozór spokojnie wtrąciła wampirzyca. Tylko jej oczy ciskały błyskawice.
- Miło mi państwa poznać – powiedziałem dla formalności, ignorując pełne słusznego sceptycyzmu parsknięcie Verbenn i jej poprzednią uwagę. - Dziękuję też za opiekę i gościnę. A teraz... 
- Ehm... - przerwała ponownie wampirzyca – Nie myśl, że sobie tak po prostu pójdziesz. Chciałabym cię uświadomić, że Baax pozwolił ci spać w swoim łóżku tylko dlatego, że zamierza zgarnąć za ciebie porządny okup.
Spojrzałem na krasnoluda, który tylko niewinnie się uśmiechał.
Ghul by to wziął. Wpadłem jak śliwka w kompot. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem w tym momencie, było, żeby znalazł mnie Asper – mój „kochany” i „nieco” sadystyczny były mistrz z niesamowitą wyobraźnią, jeśli chodzi o wymierzanie kary nieposłusznym uczniom. Zwłaszcza takim, którzy od pół roku robią wszystko, żeby go nie spotkać, wliczając w to zapuszczanie się na niebezpiecznie gorące dla demonów południowe ziemie bez przygotowania żadnego schronienia od przegrzania, chociaż akurat ten rok był prawie wyłącznie zimny i deszczowy.
- Ależ ja nigdzie się nie wybieram – powiedziałem, opierając się o parapet – Chciałem tylko spytać, skąd pani ma bransoletę - Artefakt z Runami Śmierci?
Z przyjemnością obserwowałem, jak oczy Verbenn stopniowo się rozszerzają.

<< Rozdział I  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz