Dzień zapowiadał się wyśmienicie. Naprawdę. Tak jak jesień, identyczna do wiosny i lata.
Od rana lało, zimno wiało po nogach, a kac męczył i tylko wieczór z Baaxem w „Perle" zapowiadał się całkiem nieźle, zważywszy na to, że moi pobratymcy, czyli wąpierze, raczej nie zapuszczali się do miejsc takich jak nasza speluna. Zupełnie nie pasowałam do burżuazyjnych klimatów mojej rodziny, która tolerowała mnie tylko dlatego, że to u mnie uaktywnił się gen „siódmego pokolenia".W skrócie przekleństwo wiedźm, rzucone na mój ród, kiedy enty pradziadek uwiódł pewną większą szychę czarownic, następnie zrobił jej bachora, po czym zwiał, zostawiając ją z małym półwampirzątkiem przy piersi. Od tej pory w każdym, co siódmym pokoleniu, pierworodni potomkowie głównych gałęzi rodu dostawali „w prezencie" wiedźmowatość. Ściślej mówiąc jestem pół wampirem, a pół wiedźmą.
Ma to swoje wady i zalety. Jedną z zalet jest to, że moja moc magiczna jest dużo większa od normalnych wampirzych umiejętności. Nie wiem, czy to, że mam mocną głowę zawdzięczam wiedźmom, czy własnym zdolnościom, a o wadach wolę na razie nie wspominać.
W każdym bądź razie jestem w stanie chlać do rana z moim najlepszym krasnoludzkim przyjacielem.
Zmusiłam się do wypicia gorzkiego dekoktu na kaca, otworzyłam wielokrotnie używane tomiszcze i zagłębiłam się w lekturze.
Baax siedział tam gdzie zwykle; w rogu małej, ciasnej knajpy, w której wszyscy się znali. Oczy dziwnie mu się świeciły.
Westchnęłam ciężko.
To nieodzowny znak, że zadurzył się w kolejnej przedstawicielce swojej nacji. Gdy do niego podeszłam, gotowa na kolejne wzdychania do krasnoludzkiej ślicznotki, zaskoczył mnie, z miejsca wyskakując z mroczną plotką o dziwnym typie wałęsającym się dzisiaj po zapyziałych uliczkach naszego jeszcze bardziej zapyziałego miasta. Spojrzałam na niego z zainteresowaniem. Rzadko kiedy działo się tu coś innego, niż wzniecone przeze mnie burdy. Przypadkowy Wiodący odcinający się od reszty społeczności siłą rzeczy zwracał na siebie uwagę. Tym bardziej, że nasza dziura leżała na bocznym trakcie, więc jakikolwiek przejezdny był tutaj ewenementem.
Baax zrobił wszechwiedzącą minę i już miał wprowadzić mnie w szczegóły, gdy do knajpy wszedł, a raczej wtoczył się, mocno podchmielony, na oko dwudziestoletni demon.
Na oko dwudziestoletni, bo demony niemal przestają się starzeć w wieku od piętnastego do czterdziestego roku życia. Są jedną z bardzo długowiecznych ras, tak jak wampiry czy obydwie odmiany elfów. Trochę to komplikuje sprawy dziedziczenia majątków – młodzi nie zawsze chcą czekać parę mileniów, aż ich rodzice łaskawie kopną w kalendarz i zostawią im długo wypatrywaną spuściznę - i tym podobnych rzeczy, ale najwyżsi rangą dyplomaci, a nawet królowie mówili coś o reformach i nowej ustawie w kwestii tych problemów. Jakieś pięćdziesiąt lat temu, dla ścisłości i od tamtej pory nic się nie zmieniło.
Wbrew twierdzeniom ludzi, którzy nie wyjechali nigdy poza granice swojego kraju, demony nie różnią się od nich prawie niczym. Fakt, na ogół są smuklejsi i próbują naśladować płynny chód smoków – co sprawia, że poruszają się raczej jak koty – ale poza tym jakoś nie zanotowałam większych różnic, no może poza odrobinę bardziej spiczastymi uszami, dłuższymi – acz niedorównującymi wampirzym – kłami i naturalną barwą paznokci identyczną do koloru włosów. A, no i na południu rzadko kiedy można spotkać wędrownego demona z tego prostego powodu, że to rasa, dla której temperatura nieco wyższa niż pokojowa może stanowić poważne zagrożenie dla zdrowia, a nawet życia. W Haunn Północnym, ich ojczyźnie, przez pół roku pada śnieg, a przez resztę czasu rzadko kiedy jest na tyle ciepło, by normalny Wiodący – czyli nie demon – mógł wyjść na dwór bez swetra i nie zmarznąć.
Typ, który odwiedził naszą spelunę nieco różnił się od swoich rodaków. Najwyraźniej miał dostojność w nosie. Od niego waliło trupami na odległość co najmniej stu kilometrów. Przez lewą stronę twarzy, od linii włosów aż do kącika ust, ciągnęła się pionowa, nieco łukowata blizna, na tyle duża, że gdyby nie z pewnością użyta magia, oko delikwenta nadawałoby się tylko na ozdobę facjaty. Normalny demon z taką raną od razu leciałby do jak najlepszego znachora, co by zachować również urodę nieskalanej buźki.
Mało tego! Facet raczej o siebie nie dbał i najwyraźniej zdążył już odwiedzić inną spelunę, bo wykazywał pewne problemy z utrzymaniem się w pionie. W życiu nie widziałam takiego okazu, w każdym bądź razie należącego do jego rasy. Gdzieżeś zgubił godność, mości panie? I kiedy goliłeś się po raz ostatni? Demony na ogół nie są w stanie zapuścić nic większego niż marny – w porównaniu z krasnoludzkim – tygodniowy zarost, a ten tutaj właśnie takim mógł się poszczycić. Oj, faktycznie dziwny typ.
Jego ubrania wyglądały, jak gdyby przeszły bardzo długą i raczej pełną przygód wycieczkę. Na szyi facet nosił wyświechtaną apaszkę, zawiązaną tak, że mógł coś pod nią ukrywać. Gapił się ponuro na wszystkich, ale na nikim nie zawieszał wzroku, traktując nas w zasadzie jak duchy. Innymi słowy wyglądał, jakby żył w innym świecie.
Mamy całkiem niezłe określenie na tego typu elementy folklorystyczno- okultystyczne. Nekromanci.
Odruchowo dotknęłam swojego sztyletu, chociaż i tak na nic by mi się nie przydał w walce z kimś takim jak on. Miałam za co nienawidzić tych fanatyków śmierci i nie zamierzałam przepuścić okazji, by uprzykrzyć życie któremukolwiek z nich. Tym razem jednak roztropnie postanowiłam nie wszczynać kolejnej burdy, tym bardziej, że ostatnia miała miejsce zaledwie wczoraj.
Wzięłam głębszy wdech, odwróciłam się od przybysza i zamówiłam pierwszą kolejkę.
Po mniej więcej dziesiątym kuflu zaskakująco dobrego piwa i nieskończonej serii bardzo obscenicznych żartów Baaxa, kątem oka zauważyłam zamieszanie w miejscu, w którym usadowił się nekromanta.
Z mimowolnym zainteresowaniem zwróciłam na niego uwagę. Facet najwyraźniej stracił nad sobą kontrolę. Zapewne z pomocą morza alkoholu. Dużymi, modrymi oczami mierzył spelunę wzrokiem obłąkanego maga. Co chwila wybuchał dzikim rechotem, przy okazji przyzywając kolejne zombie.
Istoty z jego otoczenia, ludzie, wilkołaki, krasnoludy, odrzucone przez społeczeństwo elfy i co biedniejsze wampiry były już do tego stopnia pijane, że nie zdawały sobie sprawy z zagrożenia. Najwyraźniej świetnie się bawiły, śmiejąc się razem z nekromantą i klaszcząc, gdy z ziemi wyrastały kolejne trupy.
Wstałam ze złością i spojrzeniem postawiłam Baaxa do pionu. Krasnoludowi wystarczyło jedno nieco bardziej trzeźwe spojrzenie, by zorientował się, co planuję. Skrzywił się, ale niechętnie ruszył za mną.
Razem zbliżyliśmy się do nieznajomego, a ja stanęłam w pełnym pewności siebie rozkroku i warknęłam;
- No dobra, wariacie. Odwołaj swoich zombie, uspokój się i najlepiej opuść spelunę, albo z przyjemnością zaprowadzę cię do strażników miejskich i załatwię nocleg w celi.
Nekromanta ledwie zwrócił na mnie uwagę. Spojrzał na mnie przelotnie, uśmiechając się w dość upiorny sposób i powiedział coś w stylu „jakaż szkoda, że fizyczne możliwości duchów kończą się na wyciu do ucha". Zaraz potem odwrócił się do mnie plecami i zaczął dalej czarować. Otworzyłam usta, żeby odparować ostrą ripostą i pokazać draniowi, gdzie raki zimują, lecz wtedy stało się coś, co spowodowało, że zapomniałam o całej sytuacji. Gość wezwał kolejnego nieumarłego.
Moją siostrę.
Spojrzała na mnie pustymi oczami, na których dnie zauważyłam coś, co wzięłam za resztki dawnej osobowości. Zamarłam, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Co ona tu robiła...? Zduszonym głosem, który w przeciągu zaledwie dwóch słów przerodził się we wrzask, spytałam;
- Skąd... Jak..?!
Nie potrafiłam już wyrazić emocji inaczej, niż poprzez zabicie drania. Moja magiczna moc zaczęła gwałtownie wzrastać. Zebrałam się do ataku. Czubki palców nieznośnie świerzbiły, domagając się, bym pozwoliła im pokierować mocą i ukarać mordercę. Wyciągnęłam przed siebie dłonie, gotowa zadać śmiertelny cios.
Nie zdążyłam.
Nekromanta zaniósł się opętańczym śmiechem i przyzwał niesamowitą, jak na możliwości pijanego maga, ilość nieumarłych, którzy otoczyli go kręgiem, i dla podkreślenia swojej potęgi zakaszlał, a z kącika jego ust pociekła strużka krwi. A potem najzwyczajniej w świecie zasnął na stojąco i upadł na podłogę. Jego magiczni słudzy dosłownie zapadli się pod ziemię.
Włączając w to Rim.
Drżąc już nie tylko z zimna, odwróciłam się, by opuścić spelunę. Nie miałam najmniejszego zamiaru widzieć drania ani chwili dłużej. Niech się stąd wynosi, byle dalej. Nie zdążyłam nawet zrobić pierwszego kroku, gdy zatrzymał mnie głos Baaxa;
- Chyba nie zamierzasz go tu tak zostawić? – zapytał, rzucając mi pytające, chytre spojrzenie.
Syknęłam, starając się ukryć, jak zszokował mnie widok siostry, którą straciłam zanim w ogóle poznałam krasnoluda.
- Baax, ja nie jestem jego niańką – zaczęłam, siląc się na zirytowany, sarkastyczny ton – ani tym bardziej nie prowadzę domu wariatów. Pomyśl, o czym pierniczył tuż przed tym, jak zrobił tu scenkę rodzajową z udziałem nieumarłych w roli głównej.
Mój przyjaciel przewrócił oczami. Dla bezpieczeństwa, by za bardzo nie zbliżać się do czarciego pomiotu, dobył zza pasa toporek i jego tępym końcem szturchnął nieprzytomnego nekromantę. Facet jęknął przez sen i poruszył się lekko, ale nie odpowiedział żadną straszliwą klątwą, toteż krasnolud nieco pewniej zaczął przekonywać mnie do swoich racji;
- Ale pomyśl o tym, jaki okup można za niego wziąć. Przecież już na pierwszy rzut oka widać, że to jakaś szycha.
Spojrzałam na chrapiącego drania z pogardą. Wyglądało na to, że mój przyjaciel miał dziwną definicję słowa „szycha", bo tego nekromantę prędzej uznałabym za cierpiącego na gruźlicę żebraka albo – w najlepszym razie – włóczykija.
-Baax, on śmierdzi i raczej nic za niego nie dostaniesz.
Krasnolud zrobił minę w stylu „jeśli nie zrobisz tego ze mną, to powiem wszystkim, co wyprawiałaś ostatnio".
- Na zgniłą krew! – nie wytrzymałam. Rodzinka nie dowiedziała się o wczorajszej burdzie i istniały spore szanse, że przynajmniej za nią nie znienawidzą mnie jeszcze bardziej. – Dobrze, pomogę ci, ale pod jednym warunkiem. On nocuje u ciebie.
Zmarszczyłam nos, dla podkreślenia swoich słów. Baax z wyraźną niechęcią przestąpił z nogi na nogę, ale wiedział, że skoro już zaczął, to zmuszę go, by skończył. Przerzuciłam sobie przez ramię nie dającego żadnych oznak życia nekromantę. Wydał się zadziwiająco lekki. Może faktycznie ma gruźlicę?
Wyszłam z karczmy i ruszyłam w stronę domu przyjaciela.
- Poza tym ten idiota ewidentnie jest chory, więc pewnie zapłacą też za łaskawe utrzymanie go przy życiu – kontynuował swój wywód Baax, idąc tuż za mną.
- Och, zamknij się – nie wytrzymałam, przyspieszając kroku. Woda z kałuż chlupotała mi pod stopami, a bezgwiezdne niebo wydawało się śmiać z mojego nieszczęsnego losu.
<< Prolog
<< Prolog
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz